HIMILSBACH A MAKLAKIEWICZ – tęsknota za magią dialogu i poczciwości
Stanowiąc symbol swoich czasów, wywrócili do góry nogami obraz polskiego aktora. Przedstawiali zachowania ludzi, których osobowości zostały stłumione przez system. A oni te ludzkie znamiona starali się przywracać, bo jakby w całej tej wszechobecnej nikczemności doszukiwali się stoickich zalet, w filmie żyli pełnią życia – na ile im reżyser i odporność alkoholowa pozwolili – pewnie oni sami uciekali od tej szarej i mdłej codzienności. Przelane hektolitry czystej substancji, szereg wypowiedzianych anegdot i multum napisanych tekstów; tych kilka ekscesów definiuje przyjaźń Himilsbacha i Maklakiewicza, nieszczęśliwie zakończoną śmiercią tego drugiego w 1977 roku. Szkoda, wydaje mi się, że dopiero się rozkręcali, najlepsze momenty mieli jeszcze przed sobą. Czy potrzebowali do tego kogoś więcej niż siebie? No cóż… nie.
Pierwszy raz widziałem ten prześmiewczy mariaż w kultowym Rejsie, pozycji nie tyle enigmatycznej, ile demaskatorskiej. To jeden z tych protoplastów surrealnych komedii ukazujących farsę ówczesnego społeczeństwa i kraju. Kiedy oglądałem ten film, uwagę przykuły od razu rozmowy, stonowane, ale lekkoduszne, męczące, a jednak bawiące, przygłupie, a przy tym do bólu prawdziwe i ironiczne. Ta ironia mnie ujęła, nigdy nie spotkałem się z tak uderzającą, bezpośrednią poczciwością, opanowaniem łączonym z bezdusznym grubiaństwem, naśmiewaniem się z głupoty. Sęk w tym, że ludzie to czuli, widzowie zauważali, potrafili śmiać się z siebie, przy tym wyłapywać ukryty przekaz. Humor Himilsbacha i Maklakiewicza stał się najwyraźniej łącznikiem pomiędzy scenariuszem a odbiorcą dzieła. Znali swój kunszt, chełpliwy naturszczyk by tego typu satyrycznej kwestii nie wypowiedział:
A polski aktor, proszę pana… To jest pustka… Pustka proszę, pana… Nic! Absolutnie nic. Załóżmy, proszę pana. Że jak polski aktor, proszę pana… Gra, nie?
Moment, wciąż zapominam wspomnieć o jednym, zrobię to zatem teraz, uderzyła mnie dysproporcja tego duetu – grali bardzo naturalnie, tylko wciąż można było wyczuć, że gdy Zdzisław z pedantycznym zapałem wypowiada nauczone kwestie, Janek – jak to Janek, jak się później dowiedziałem – z tym swym chrypliwym głosem przed ekranem zachowuje się, jakby zmyślał, “grał, a nie grał”. Ten samorodny talent kiełkował z filmu na film, rozwijał się na własnych zasadach i takowe sobie wyznaczał. Z wiedzą Internetu z łatwością można wyczuć i wyłowić różnice między sposobem imitowania emocji u Himilsbacha i Maklakiewicza. A w tamtych czasach, ponadto przy małych niewyraźnych odbiornikach, nieliczni mogli dostrzec takowe smaczki. I choć się od tego na ten moment odchodzi, łagodny kamieniarz z Mińska Mazowieckiego potrafił zaskoczyć niejednego uważnego kinomana.
W filmie albo coś się sprawdza, albo coś się nie sprawdza. O niech pan popatrzy, jak to się sprawdza, czarny pudel na śniegu się sprawdza.
Tu już umieściłem kwestię reżysera Kozłowskiego (rzecz jasna, Maklakiewicz) z kolejnego wspólnego występu naszego osobliwego duetu. Jak to się robi Andrzeja Kondratiuka, nakręcone w 1973 roku, jest dla mnie mistrzowską próbą tej dwójki, niewyobrażalnym doświadczeniem, łączy bowiem w sobie wszystkie elementy widziane przez nas i w Rejsie, i w Przyjęciu na dziesięć osób plus trzy. Wiadomo, czarny pudel na śniegu jest tak abstrakcyjny, że raczej się nie sprawdza, ale powielanie i przy tym urozmaicanie formuły dostarczanej przez Himilsbacha i Maklakiewicza w warunkach dopiętych na ostatni guzik się sprawdzi. I tu parę słów o Zdzisławie, personie nieco odmiennej od jego kompana, różniącej się pod względem wariantu posiadanego kunsztu, a także w jakimś stopniu w kwestii usposobienia.
Zdzisław Maklakiewicz, aktor nieco manieryczny, w latach siedemdziesiątych nie miał sobie równych. Grywał na deskach teatrów, zdobył uznanie dopiero po rolach przy boku Himilsbacha. Jak by nie patrzeć, Wniebowzięci niczym Rejs albo Miś są w środowiskach kultowi do dziś, to tam grywał pierwsze skrzypce. Ale twórcy doceniali jego talent już wcześniej, umieszczając go w drugoplanowych rolach – spostrzegawczy ujrzą jego twarz w Lalce lub komicznym Jak rozpętałem drugą wojnę światową. Później było tylko lepiej – Zaklęte rewiry, Brunet wieczorową porą i cameo w wydanym rok po śmierci Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz. Multum kultowych filmów, sama kariera Maklakiewicza dopiero się rozwijała. Tajemnicza śmierć wprawdzie ją nieoczekiwanie zatrzymała, ale jego legenda żyje do dziś i ma się całkiem przyzwoicie.
Wiem, ale mi się w to, k… nie chce wierzyć.
Słowa te miał wypowiedzieć Janek Himilsbach do matki zmarłego Maklakiewicza, gdy po pogrzebie zadzwonił do niej i spytał, czy Zdzisiek jest w domu. Przyjaźń pomiędzy dwójką “nieciekawych aktorzyn” była prawdziwie silna, pomimo faktu, że nie trwała długo. Inspirowali się nawzajem, scenariusz do Wniebowziętych powstawał przecież przy pomocy Himilsbacha i podpowiedzi Maklakiewicza; tak samo z Jak to się robi, tylko wtedy ten pierwszy podpowiadał, a drugi pisał. Pobudzali się wzajemnie i iskrę widoczną na ekranie mogliśmy poczuć również i my – widzowie, których to wszystko niezmiernie pociągało.
Tę krótką historię podsumowuje scena z Wniebowziętych, kiedy to postać Himilsbacha wypowiada dobroduszne słowa: Jest dobrze. I dobrze na swój czas było, do czasu, ale jakoś tak ta opowieść nie powinna się kończyć w tym stylu. I choć bliżej mi do nazwania siebie ateuszem, tak tutaj nasuwa mi się Norwid i jego sławne Tęskno mi, Panie. Nie żyłem w tych czasach, ale tęskno mi, Panie; ci gawędziarze zasługiwali na więcej.