Geniusz MICHAELA SCOTTA i RONA SWANSONA. Szarżują i triumfują
Greg Daniels jest dla mnie mistrzem telewizyjnych komedii; najpierw udało mu się z łatwością zaadaptować brytyjską wersję Biura na realia Ameryki, następnie stworzył nawet do tego swój własny spin-off, nietypowe i urocze Parks and Recreation. Oba seriale godne polecenia i nadrobienia, ale jeśli aktualnie czytacie mój tekst, to pewnie zdajecie sobie z tego sprawę. Łączy je parę zagadnień: celujący humor z nutą absurdu, uniwersalność postaci, realia i miejsce akcji, jak również – pewnie najważniejsze – postaci szefów, które z łatwością podbiły serca widzów na całym świecie.
Jako że obie produkcje koncentrują się na pracy w typowym amerykańskim biurze (firma papiernicza i tytułowy dział parków i rekreacji), pracownicy potrzebują kogoś, kto ogarnie ten chaos i doprowadzi cały wydział do porządku. Wbrew pozorom zespoły z tych dwóch produkcji w żadnym stopniu nie natrafiają na szefów godnych polecenia jakiejkolwiek firmie. Michael Scott jawi się jako dziecko zaklęte w ciele dorosłego zwyrodnialca, Ron Swanson zaś nie ma w sobie za grosz chęci do zarządzania i panowania nad firmowym zamętem. Dlaczego? No cóż, on i organizacje rządowe nigdy się nie pokochały…
Niestety, daleko Michaelowi do zostania “world’s best boss”, Biuro konfrontuje zachowania tego egoistycznego pozera z bolesną rzeczywistością. Postać przechodzi niesamowicie sensowną metamorfozę z pierwszego na drugi sezon (scenarzyści wywracają ją do góry nogami), zaczyna jawić się jako nieumiejący kochać zdziecinniały dziwak, który jakimś cudem trafił na wysokie stanowisko. Zresztą o to w tym chodzi, serial przejaskrawia amerykańskie realia i tendencje, ale pozostaje przy tym wyczulony na usilne szarżowanie scenarzystów. Jedyny szarżujący tutaj to Steve Carell, przechodzący samego siebie ekstrawertyk chcący ciągłej atencji, a każdy wykonany dobry uczynek zamieniający w hołd dla samego siebie. I choć przejdzie powolną metamorfozę, ustatkuje się, pogodzi z każdym, a nawet znajdzie wśród współpracowników przyjaciół, to nie będzie to dla niego łatwe. A w niej ogrom “cringy” sytuacji, niedorzecznych akcji, zachowań nijak mających się do definicji dobrego szefa. Będzie zwalniał, będzie drwił, żartował, naśmiewał się, tworzył z siebie drugiego Cezara, a wszystko to dla widza… płaczącego ze śmiechu co odcinek.
Ron Swanson jest inny, Ron nie potrzebuje nieustającej uwagi twórców i skupienia na jego ego. Cichy, wyważony, wyglądający na profesjonalistę dorosły facet chcący spokoju, a nie zawsze go dostający. Nic bardziej mylnego, ten wąsaty jegomość przysparza więcej kłopotów rządowi niż Scott firmie. Swanson gardzi wszystkim, co związane ze współczesnym obliczem Stanów Zjednoczonych (przede wszystkim ich rozrośniętą administracją), stereotypowy Wujaszek Sam nienawidzący innych kultur i ckliwych niemęskich zachowań. Uwielbia mięso, miłośnik bekonu, prawdziwy facet szukający wrażeń w rybołówstwie i polowaniach. Najważniejsze jednak, że praktycznie zawsze pozostaje “definitywnym cynikiem”, a na jego zdanie trudno wpłynąć. Nick Offerman wciągnął się w rolę, a nawet wprowadził do niej parę urozmaiceń – jedną z byłych żon aktora gra jego prawdziwa wybranka, a obaj (on i jego bohater) są przy tym stolarzami. Ot taki smaczek. Niemniej zaskakuje mnie fakt, że Amerykanie pokochali tego stereotypowego Jankesa; przecież to czysty atak na amerykańskie nawyki. Z drugiej strony, niektórzy Polacy kochają Kiepskich… i tak dalej, i tak dalej.
Za coś ich pokochaliśmy, przydałoby się wyznaczyć powód. Obstawiałbym szczerość w obydwu bohaterach, są rzeczywiści, bo wykazują słabości, a nawet z nimi walczą. Michael Scott pokazuje swoje słabe strony, kryje się z nimi, ale pozostaje świadom. Z częścią jego przemyśleń można się nawet zgodzić, to człowiek, który uczy się przez całe życie, mimo że osiągnął już całkiem sporo. Taki Ron Swanson często przyjmuje rolę nauczyciela, mądrością życiową inspiruje Amy (przy tym i widzów), sam także uczy się od swoich podopiecznych. Ci nadzwyczaj ludzcy faceci, w swojej durnocie i komediowym charakterze, pokazują, iż są kimś więcej niż tylko duetem prymitywów stworzonych pod lekkie i niewymagające sceny. Każdy z nich dostaje własny wątek i w przemyślany sposób zostaje poprowadzony do samego końca.
Pozostaje jeszcze wspomnieć o ich kultowości, wpływie, jaki mieli na społeczeństwo Internetu po swoich fantastycznych kreacjach. Michael Scott prawdopodobnie na zawsze zapisał się w kartach YouTube’a ze swoimi znamiennymi tekstami: wielki popis umiejętności wokalnych przy wykrzykiwaniu no, no, no! oraz typowy żart dla dorosłych that’s what she said, funkcjonujący teraz dosłownie wszędzie. A Ron Swanson? Symbol mimiki, scen na zawsze zapadających w pamięć (polecam parę kompilacji), do tego studnia cytatów, po których nigdy nie będziecie tacy sami. Obaj zarażają entuzjazmem, takim zwyczajnym, filmowym, sporo w ich charakterach sentymentalizmu, co raczej nie pomaga pozostać “normalnym”. W każdym z seriali dzieje się wiele, po części to zasługa tej dwójki. Indywidua warte zainteresowania, zachodu, przynajmniej zapoznania się z ich niecodziennym życiem.
The Office i Parks and Recreation zaliczam do mojego topu serialowego, to zasługa całego aktorskiego kolektywu i wybitnie wyjątkowych postaci (od świetnego Roba Lowe’a po miny Johna Krasinskiego), ale ta dwójka szefów – działająca na zasadzie niesłychanie dziwacznego kontrastu – mnie pewnie oczarowała najbardziej. Pytanie do Was – Scott czy Swanson?