Najnowszy film twórcy Do the Right Thing to ta odrobina szaleństwa, której od początku brakowało mi w tegorocznym konkursie. Prawdę powiedziawszy, szaleństwa jest nieco więcej niż odrobinę – Chi-Raq to absolutnie odklejona od rzeczywistości wizja świata, w którym przemoc zwalcza się… seksualną abstynencją. A to wszystko w niesamowicie kolorowym pomieszaniu greckiej tragedii z konwencją rapowego musicalu czy raczej – rap-opery.
Jak to ze Spikem Lee bywa, jego ostatnie dzieło jest zaangażowane politycznie. I, jak to także często z owym twórcą bywa, ponownie owo zaangażowanie dotyczy problemu w czarnoskórej społeczności. Tym razem jednak rzecz dzieje się nie w Bronksie czy na Brooklynie – Chi-Raq to bowiem niesławny pseudonim Chicago, miasta, które pod względem liczby Amerykanów ginących od kul przerosło nawet Irak (ang. Iraq). I to właśnie o przemocy na ulicach – a dokładniej o wojnie czarnoskórych gangów – opowiada film Lee.
W Chi-Raq bohaterowie komunikują się za pomocą rymów, a ich imiona wywodzą się z greckiej mitologii. Mamy więc Lysistratę (fenomenalna Teyonah Parris!), Demetriusa, Helenę, a nawet Edypa. Mamy też nieodłączny element antycznej tragedii – chór, który uosobiony jest przez bezbłędnego Samuela L. Jacksona. Spike Lee za pomocą nietypowej konwencji zwraca uwagę na typowe dla tej społeczności problemy – powszechność korzystania z broni palnej, przemoc na ulicach, bezpodstawną nienawiść i brak szacunku. Chi-Raq ze swoim pacyfistycznym przesłaniem jawi się niemal jako dzieło
Najnowsze dzieło Lee jest polityczne jak zwykle, kreatywne jak nigdy. Brawa za wyobraźnię, za zabawę z konwencjami nie tyle filmowymi, co kulturalnymi. Chi-Raq przełamuje schematy, składa hołd girl power, a przede wszystkim serwuje widzom wysoce inteligentną rozrywkę, opakowaną w szalenie atrakcyjne wizualia. To po prostu trzeba obejrzeć.
Film Rafiego Pittsa to przykład dzieła, którego przekaz jest większy niż ono samo. Bo nie ulega wątpliwości, że punkt wyjścia w tej historii – losy meksykańskich żołnierzy armii amerykańskiej – jest szalenie interesujący i ważny. Tyle że za właściwym założeniem powinno iść jeszcze lepsze wykonanie, a tego właśnie w Soy Nero zabrakło.
Widać u Pittsa inspiracje niedawnym amerykańskimi filmami o wojnie w Afganistanie i Iraku, jednak nawiązania są zupełnie nietrafione. Reżyser pragnął opowiedzieć o niewdzięczności US Army w stosunku do latynoskich żołnierzy, a tymczasem w drugiej połowie filmu zbliża się bardziej do The Hurt Locker czy nawet Lone Survivor. Ciekawie zrealizowana pierwsza część Soy Nero, opowiadająca o tytułowym bohaterze poszukującym brata w Stanach, jest demitologizacją snu o Ameryce, jednak wkrótce ustępuje niezrozumiałej historyjce wojennej, która dopiero w finale na kilka chwil wraca na ideologiczne tory. Nero, który wychował się w USA, jednak został deportowany do Meksyku, chciałby opowiedzieć nam swoją historię, jednak nie dostaje na to szansy od twórców.
Wiele w filmie Pittsa niepasujących dialogów i scen, które pochodziły chyba z zupełnie innego filmu. Najnowsze dzieło irańskiego reżysera zaczęło się i skończyło w jego wyobraźni – sposób, w jaki je urzeczywistnił, jest daleki od satysfakcjonującego.
Jeszcze jeden biopic – tak najkrócej scharakteryzować można filmowy debiut dramaturga Michaela Grandage’a. Owszem, historia zawodowej i przyjacielskiej relacji genialnego pisarza i jego wydawcy to ciekawy temat. Tak, biografia Maxwella Perkinsa napisana przez A. Scott Berga została uznana za znakomitą rzecz. Jasne, obsada wspaniała i jak zwykle na poziomie. Ale to nadal jeszcze jeden biopic.
A jeśli kino biograficzne, to musi być trochę patosu i dramaturgii, bohaterowie muszą rozchodzić się i ponownie jednoczyć, a wszystko musi dziać się w cieniu wielkiego wydarzenia lub zjawiska, którym w tym przypadku jest talent – ale i emocjonalna niedojrzałość – wielkiego Thomasa Wolfe’a, autora Look Homeward, Angel i Of Time and the River. Wszystkie elementy układanki są tu na miejscu, tyle że układaliśmy ją już setki razy. Nie zmienił się wzór – zmieniły się wyłącznie klocki.
Postaci Maxwella Perkinsa (Colin Firth) i Thomasa Wolfe’a (Jude Law) zostały wykreowane znakomicie, a chemia między aktorami pozwala uwierzyć w niesamowitą dynamikę relacji wydawcy i autora. Bez wątpienia Genius może zachęcić do zapoznania się z dorobkiem autora, gdyż przedstawia jego i jego twórczość w sposób intrygujący i niejednoznaczny. Jednak sam bohater to nie wszystko – zaledwie poprawna, nieznośnie linearna narracja sprawia, że film Grandage’a, mimo wysiłków obsady, jawi się jako dzieło wtórne i nużące.