ŻÓŁTA CEGLANA DROGA #1
To będzie cotygodniowy felieton. Bez konkretnej myśli przewodniej, o wszystkim, byle mocno powiązanym z kinem, ruchomymi obrazami, sztuką filmową, magią telewizji. Moje miejsce, do którego wszystkich zapraszam, a które, mam głęboką nadzieję, stanie się również trochę wasze, i – niczym żółta ceglana droga z Czarnoksiężnika z Oz – poprowadzi każdego czytelnika do osobistych emocji i refleksji, być może nawet jakichś małych inspiracji.
Długo zastanawiałem się nad tym, o czym powinien być ten pierwszy felieton, tym bardziej, że brakowało mi pomysłu na całościową formę, na jakiś lejtmotyw łączący kolejne teksty. W pewnym momencie złapałem się jednak na powracaniu myślami do niezwykle inspirującej rozmowy, którą odbyłem niecałe dwa tygodnie temu z Paulem Bettanym: o kinie, o podejmowaniu ryzyka, o otwieraniu się na inne perspektywy oraz… o osądzaniu. Było to na festiwalu Camerimage, do którego mam zaszczyt od kilku lat dokładać własną cegiełkę, a na który aktor przyjechał ze swoim debiutem reżyserskim. Shelter opowiada historię dwójki bezdomnych (w tych rolach Anthony Mackie i Jennifer Connelly, prywatnie żona Bettany’ego), którzy znajdują w sobie siłę do przeżywania kolejnych trudnych dni i nocy na ulicach Nowego Jorku. Film jest zdecydowanie pozycją autorską, w tym sensie, że Bettany sam napisał scenariusz i włożył własne pieniądze jako jeden z producentów, a także zadedykował go „parze, która żyła niedaleko mojego mieszkania”.
Chodzi o dwójkę bezdomnych, których widywał gdy odprowadzał dzieci do szkoły, a którzy w pewnym momencie, po ewakuacji dzielnicy przed zbliżającym się huraganem, zniknęli bezpowrotnie. Jednak sposób, w jaki o nich opowiadał, w jaki przyznał się do uczucia wstydu, że ci ludzie byli częścią jego życia, ale on nic nie zrobił, bo przywykł do ich „bezdomności” – sposób, w jaki dwukrotnie załamał mu się przy tym głos (raz w rozmowie prywatnej, a raz, kilkadziesiąt minut później, przed kamerą), sprawił, że coś we mnie drgnęło. Bo było to szczere, trochę jakby bezbronne, i cholernie piękne. Nie znaliśmy się, byłem jakimś Polakiem, który do niego zagaił, widział mnie pierwszy i prawdopodobnie ostatni raz w życiu, mógł więc nałożyć maskę i recytować wyuczone w wywiadach regułki, ale wybrał otwartość i dialog. Nie dlatego, że zrobiłem coś wyjątkowego, po prostu był dumny z własnego filmu i chciał się podzielić tymi emocjami, a później, w miarę trwania rozmowy, naświetlić swoje podejście i motywacje. Bo mimo że Shelter zebrał sporo pozytywnych recenzji, natknął się również na druzgocącą krytykę.
I właśnie do tego zmierzam – do kwestii łatwego i biernego osądzania, do którego wszyscy trochę przywykliśmy. Osobiście uważam, że Shelter to bardzo dobry film, nawet jeśli posługuje się dosyć ekstremalnymi środkami (w jednej ze scen zdesperowana narkomanka grana przez Connelly wbija sobie igłę strzykawki w krocze) i kończy w sposób, który mnie emocjonalnie nie przekonał. Jednak nie o moją recenzję tutaj chodzi. Rozmowa z Paulem Bettanym zainspirowała mnie do refleksji dotyczącej współczesnego oglądania, czy też konsumowania, filmów. Abstrahując od wszelkiego wartościowania, czy film jest dobry czy zły, równy czy nierówny, banalny czy odkrywczy, Shelter przedstawia autorską, osobistą wizję, stworzoną przez człowieka aktywnego, świadomego, posługującego się pewnymi narzędziami, by wejść z anonimowym, acz interesującym go widzem w szczery dialog. Wizję wynikającą z prywatnych doświadczeń, zupełnie innych od naszych, twoich i moich, popartą jakimś nieznanym procesem myślowym i emocjami. Jakże łatwo jest taki film obejrzeć i, jeśli nie wpasowuje się w naszą wrażliwość lub po prostu trafił na zły dzień, skazać na szybkie zapomnienie – czy też wytoczyć przeciwko niemu różne osobiste działa.
Tak jak różni krytycy filmu, którzy wytknęli Bettany’emu choćby to, że zatrudnił swoją piękną żonę, by ją obrzydzić na potrzeby roli oraz uczynić z niej obiekt seksualny; by ją uprzedmiotowić dla podkreślenia ogólnego przekazu Shelter. Albo że bogaty biały aktor, któremu niczego nie brakuje w życiu, chciał poprawić sobie humor i nakręcił banalną opowieść o bezdomnych. Absolutnie rozumiem rozczarowanie filmem, w końcu gusta i wrażliwości są inne u każdego widza, ale takie dygresyjne opinie tylko w pewnym stopniu dotyczą samego obrazu, a w większym światopoglądu oglądającego. I tak sobie myślę, że zatraciliśmy trochę chęć otwierania się na perspektywy innych, żyjąc we własnych, coraz bardziej hermetycznych światach wypełnionych rzeczami, które trzeba zobaczyć, przeczytać, przeżyć, których należy posłuchać i doświadczyć. Nie wiem, czy to zjawisko wynika z tempa współczesnego życia, czy też istniało zawsze, ale, przykładowo, anonimowość internetu sprawiła, że stało się ono bardziej widoczne – zauważam jednak coraz częściej, że filmy ogląda się nie dla ich potencjalnej wartości, lecz dla odnajdywania w nich tego, co bezpieczne i znane, co utwierdza w konkretnym przekonaniu. Naginamy wizje innych pod nasze, a jeśli nie da się tego zrobić – krytykujemy.
To, oczywiście, pewna generalizacja, gdyż nie wszyscy tak robią, ale takie poszukiwanie „osobistej perfekcji” jest niebezpieczne, bowiem blokuje świadomość tego, że być może ktoś właśnie osiągnął własną.
I tak jest w przypadku Shelter, jestem tego pewien po rozmowie z Paulem Bettanym, tak jak jestem przekonany, że mimo jego stanowczych zapewnień, iż nie przejmuje się opiniami krytyków, fala negatywnych reakcji go zabolała. I długo nie zapomnę tego, co mi powiedział – że jest zaszokowany sposobem, w jaki ogląda się dzisiaj filmy: jeden po drugim, bez chwili oddechu na to, by przemyśleć to, co się widziało. Miał, cholera jasna, absolutną rację. Dzięki Camerimage obejrzałem Shelter na miesiąc przed spotkaniem z Bettanym, mam więc w tym wypadku nieco spokojniejsze sumienie, ale wiem, że sam jestem częścią opisywanego problemu. Praca recenzenta sprawia, że nietrudno się w tym zatracić, szczególnie w krytykowaniu produkcji zagranicznych, których twórcy wydają się być tak odlegli. Tym łatwiej jest ocenić film jako widz, nie mający obowiązku „wejścia w niego głębiej”. Z jednej strony jest to absolutnie zrozumiałe, ale…
…tak sobie myślę: ile przez to tracimy. Sztuka może wpływać na zmianę światopoglądu, pokazywać nowe kierunki myślenia, uwrażliwiać na drugiego człowieka, pozwalać zrozumieć lepiej siebie i otoczenie. Nie wiem wiele o problemie bezdomności w Nowym Jorku, ale czuję, że Shelter mnie jakoś wzbogacił, że coś mi dał, nawet jeśli nie jestem w stanie tego przełożyć na rzeczywistość. A może jestem… być może wystarczy, że opanuję następnym razem rosnącą irytację, gdy znowu zacznie mnie nagabywać jakiś pijaczek żebrzący o drobne na kolejne tanie wino. Bettany dał mi też do myślenia, podając kilka zatrważających statystyk (w 2014 roku Nowy Jork przekroczył dwie granice: po raz pierwszy sprzedano apartament za sto milionów dolarów i po raz pierwszy aż sześćdziesiąt tysięcy ludzi spało na ulicach – w tym dwadzieścia cztery tysiące dzieci i dziewiętnaście tysięcy kobiet) i wchodząc w dość filozoficzny monolog o nieprzewidywalności ludzkiego życia. Szanuję i podziwiam go za to tym bardziej – bo nie zatracił się w swoim szczęściu i uprzywilejowaniu, bo miał odwagę zrobić coś po swojemu, wystawić się na krytykę i śmieszność, żeby powiedzieć, za pomocą kina, co myśli i czuje. Ilu twórców filmów, które przewijają się niezauważenie przez nasze prywatne rzeczywistości, miałoby równie wiele ciekawego do powiedzenia, gdybyśmy spróbowali mocniej wsłuchać się w ich głosy?
Wychodzę z – być może beznadziejnie naiwnego – założenia, że sztuka, w tym przede wszystkim łączący kilka różnych jej rodzajów film, jest w stanie zmieniać świat.
Nie dosłownie, lecz w skali mikro, jedną osobę za drugą. Shelter Paula Bettany’ego, cokolwiek by o nim nie mówić, podejmuje taką próbę. Nie wiem, czy pojawi się w polskich kinach, szanse na to są raczej znikome, ale może ktoś zdecyduje się wprowadzić go na DVD/BD, VOD bądź pokazać w telewizyjnej ramówce. Obejrzyjcie, szczerze zachęcam, i dajcie znać, czy się spodobał/nie spodobał, pamiętając, że innym również mógł się spodobać/nie spodobać. A także o tym, że kino powinno być przestrzenią dialogu i wymiany myśli, niekoniecznie agresji czy konfrontacji. Jeśli więc napiszesz mi, drogi czytelniku, coś w stylu „ten film to gówno” albo „kicha dla debili”, na pewno się nie dogadamy, lecz w pełni uszanuję każdą pozytywną i negatywną opinię, która wyjdzie poza najprostszy schemat oceniania/osądzania. Mam jednak nadzieję, że – parafrazując pewnego amerykańskiego klasyka – będzie to początek mniejszej lub większej przyjaźni.
I właśnie chyba o tym moje felietony będą. A przynajmniej wydaje mi się, że byłby to odpowiedni kierunek. Co sądzicie? Przyjmę każdą konstruktywną formę zachęty bądź nagany i za wszystkie ładnie podziękuję.
Napisz prywatnie do autora.