search
REKLAMA
Felietony

Przerywany stosunek Kinga z Hollywood

Jakub Koisz

19 sierpnia 2016

REKLAMA

„Stranger Things” uruchomił we mnie czytelnicze wspominki, zacząłem więc maltretować półki oraz pudełka w poszukiwaniu wydawanych u nas w latach dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych książek Stephena Kinga. Oczywiście nie mam w kolekcji wszystkiego, co nastukał Król, bo wiemy, jak płodny jest to autor. Stukał on dużo, stukał on raz lepiej, raz gorzej, zarówno w czasach kokainowo-alkoholowych, jak i na suchym pysku, stukał pod pseudonimami, stukał w kolaboracji… Chciałem zatrzymać się na kilku ulubionych fragmentach, skonfrontować z literaturą, która pojawiła się w moim życiu już po okresie fascynacji Kingiem. Tylko tyle. Skończyło się na przeczytaniu czterech książek.

christine-stephen-king

Nie rozumiem, z czego wynika ten stosunek przerywany Kinga i Hollywood, bo to wcale nie jest jakiś nieprzekładalny autor. Nawet jego gorsze utwory mogą być kanwą solidnego kina. Spójrzmy na takie “Rogi” na podstawie powieści jego syna, Joego Hilla, którego imaginacja oraz fraza (podejrzewałem, że to nowe alter ego samego ojca) przywołują wczesnego Stephena. Książka jest bzdurką z mało odkrywczym finałem, a film – znośnym, rozrywkowym kinem. Można? Można.

Oczywiście w miarę regularne ekranizacje Kinga, przy takiej liczbie bestsellerów, to rzecz nieunikniona, ale większość tych produkcji to ponoć wzorcowo rozbebeszana kaszanka i to bez tego, co tygryski lubią najbardziej – juchy. Dobry King to King majstrujący w micie dzieciństwa, podejmujący tematykę pamięci oraz inicjacji; najlepszy King to historie przyziemne, fotografie z epoki, opowieści (im krótsze tym lepsze) o horrorze codzienności. Wysoko sobie cenię więc „Stand By Me”, które – moim zdaniem – jest o niebo wymowniejsze i bardziej wzruszające niż opowiadanie.  Oczywiście „Skazani na Shawshank” oraz „Zielona mila” to dwa dowody na to, że Frank Darabont widzi pisarza tak, jak nie widzieli go nigdy krytycy – jako komentatora codzienności, osobliwego, ale uważnego podglądacza jednostek, a nie dostarczyciela prostej, niewymagającej rozrywki. I gdy reżyser spróbował zrozumieć Kinga fantastycznego, poniósł porażkę, choć ja uważam „Mgłę” za kino co najmniej warte uwagi. Nie widziałem również “Misery”, ale pamiętam, że kiedyś moja młodsza siostra zarwała nockę z powodu seansu i do dzisiaj, gdy wymienia ulubione thrillery, wspomina właśnie tamto doznanie, ergo: udało się przestraszyć siksę.

Carrie_084Pyxurz

Były czasy, gdy wolałem czytać niż oglądać. Powieści Kinga były dla mnie tym, czym odkrywane już później, w dobie internetu, odcinki “Twilight Zone” dla starszych Amerykanów. Chyba sugestywność opisów jest paradoksalnie tym, co sprawiło, że niewiele Kingowskich filmów widziałem.  Nigdy nie obejrzałem “Carrie” De Palmy, poza jakimiś pojedynczymi scenami, ale i nie musiałem, znałem tę inicjacyjną historię na pamięć. Mam przed oczami montaż – krzyk na studniówce przechodzący w jednostajny dźwięk o wysokiej częstotliwości. Cięcie. Dziewczyna ma otwarte usta, pękają żarówki, młodzieży z oczu cieknie krew, może nawet wybucha jakaś głowa w ten kiczowaty, przypominający kino klasy B sposób. Scena kończy się szerokim planem, oświetlona jest tylko bohaterka, dookoła cienie ciał. Nigdy nie widziałem “Sklepiku z marzeniami”, ale widzę maszerującą z ciastem w ręku wścibską Polly, która chce poznać nowego właściciela sklepu. Towarzyszą temu typowe, cyrkowe trąbki, które wchodzą, gdy na ekranie pojawia się comic relief. Potem pojawia się szeryf, jedyny niezłomny, trochę kowbojski cwaniaczek, a trochę sceptyk, który jako jedyny nie daje się omamić tajemniczym siłom (bracia Duffer w “Stranger Things” zrozumieli takiego bohatera, dając nam esencję wszystkich szeryfów z powieści Kinga wciśniętą w postać Hoopera). Mój stróż prawa ze “Sklepiku z marzeniami” miał twarz Johna Wayne’a.

wow_illidan_world_of_warcraft_castle_monster_bad_weather_95971_2560x1440-1

Nie oglądałem “Smętarza dla zwierzaków”, a widzę jego stylówę ekranową – przykryte mgłą pagórki, pohukiwanie sów, mroczny pejzaż, rozpadające się szopy na narzędzia. Nigdy chyba nie wąchałem starych przedmiotów wykopanych z wilgotnej ziemi, a dzięki tej książce wyobrażam sobie smród stęchlizny, wilgoci i rdzy. Nie miałem wątpliwej przyjemności obejrzeć “Langolierów”, a widzę to jako odjechany, skąpany w kolorystyce żywcem wyjętej z “Przygód Buckaroo Banzai” postmodernistyczny samograj z muzyką syntezatorową, który mógłby stać się dziełem kultowym, a nie średnio ocenianym telewizyjnym potworkiem kinematografii.

Może jestem więc niczym dorosły bohater powieści Kinga – nie wiedzący, czy są to moje wspomnienia, wyobraźnia czy może rzeczywiście widziałem te sceny w dzieciństwie. Może błądzę po omacku, bezradny wobec fenomenu tego pisarza, uznając te rysunki wyobraźni za swoje własne, kiedy są one tak naprawdę tymi podsuniętymi przez również zakochaną w jego prozie Fabrykę Snów. Wiem jedno – King mógłby zastąpić niektóre bzdury lekturowego kanonu, jeśli jakiekolwiek szkoły mają aspiracje filmowo-literackich fabryczek.

REKLAMA