Konglomerat betonu, szkła, metalu i krwi
Najbardziej przerażającą sceną w literaturze mojego dzieciństwa nie był opis mordu z powieści Kinga czy Mastertona, choć i do ich czytadełek zdarzało mi się zaglądać. Wrażliwość kształtowała mi się na opisach miast, sam nie wiem czemu, może po części dlatego, że wielkie metropolie poznawać zacząłem całkiem późno i nieco mnie przerażały. W „Sklepach cynamonowych” narrator przemierza m.in. przez ulicę Krokodyli, która jawi mu się jako zapętlona sfera, pełna pułapek, ślepych uliczek; widziałem to jako pozornie otwarte lokacje w grze komputerowej oraz grafiki z paradoksami przestrzennymi. Drugi, równie przerażający opis, znalazłem wiele lat później, w książce Chiny Mieville’a. Bohater wyrywa w niej kawałek bruku, który schodzi niczym strup. Pod spodem miasto żyje, jest zaropiałą raną, krwawi.
Uwielbiam, kiedy kino rozumie te drobne, ale może już całkiem uświadomione, fobie społeczne, które w literaturze pojawiły się już dawno. Proza Jamesa Grahama Ballarda została w Polsce spopularyzowana dzięki pracy translatorskiej Lecha Jęczmyka, ale również świetnym ekranizacjom: „Imperium słońca”, najbardziej autobiograficznemu i przyziemnemu dziełu w dorobku Ballarda, oraz „Crash”, czyli filmowi o ludziach uzależnionych od seksu w świeżo rozbitych samochodach. „Crash” to zresztą moim zdaniem najlepszy film o sprzężeniu człowieka z samochodem, więc poniekąd – stalą. Motywem przewodnim twórczości Ballarda jest bowiem nie tylko trauma wojenna, ale także miasto, jego wręcz niekontrolowane rozrastanie się (opowiadania z tomu „Ogród czasu” wracają do tego tematu) i nieprzewidywalność reakcji społecznych w obliczu szoku przyszłości, której Ballard dopatrywał się właśnie w urbanizacji. W jego frazie beton, szkło i metal ocieają krwią i sugestywnością; wielu autorów traktuje go zresztą jako wzór do naśladowania, jeśli chce się pisać o mieście lub uprawiać tak zwane urban fantasy, mimo że sam pisarz nigdy nie uznawał się za twórcę fantastyki. Zgadzam się z tym – zbyt dużo w Ballardzie scenerii zadziwiająco nam bliskich, acz podlanych groteską.
Kino oczywiście rozumie, czym jest miasto i jak bardzo zakorzeniło się ono w masowej świadomości, zresztą pomysłowe metropolie to podstawa filmów SF, ale brytyjski pisarz nigdy nie udziwniał – on malował właśnie codzienność jako niebezpieczne więzienie. Gdy pojawiły pierwsze materiały promocyjne drugiego sezonu „Detektywa”, serce zabiło mi mocniej, ponieważ ruchome grafiki z tekstem dostaliśmy świat, na jaki zasłużyliśmy przypominały mi nie o serialu HBO, ale o… „Wyspie” Ballarda. W tej powieści serpentynowate autostrady to istne spełnione piekło na ziemi; labirynt, w którym można tylko gnać przed siebie, niczym w jakiejś antyutopijnej mozaice albo grze telewizyjnej o uciekającej przed samochodami żabie. Autostrady to żyły tłoczące zatrutą krew, a nie wiadomo, gdzie jest serce tego systemu. Gdy bohater książki rozbija pojazd i wypada z pokręconej, wielopoziomowej autostrady, podobnej do tzw. turnpike w Los Angeles, okazuje się że powrót do cywilizacji jest niezwykle trudny, a pod drogami istnieje inny, dziki świat. Ta wariacja opowieści robinsonowskiej jest niezwykle filmowa – zdjęcia do drugiego sezonu „Detektywa” dowodzą, że zarówno na wielkim, jak i małym ekranie można już kreślić takie betonowe pułapki. Miło by było, gdyby ktoś to wykorzystał.
Kilka kadrów z tegorocznego hitu „Sicario” również, moim zdaniem, oddaje to poczucie zagubienia i miałkości jednostki w obliczu miejskiego brudu, ulic i zamknięcia na, paradoksalnie, otwartych przestrzeniach. Gdy kamera pokazuje maleńkie samochody stojące na granicy między Meksykiem a Stanami, ponownie pomyślałem o „Wyspie”. Operator Roger Deakins wespół z Denisem Villeneuve mogliby zresztą przytulić coś z powieści Ballarda, a na pewno wyglądałoby to zgodnie z oczekiwaniami miłośników jego twórczości.
Oczywiście wspominam o tym wszystkim, ponieważ w sieci pojawił się świeży, ostateczny zwiastun „High Rise”, czyli thrillera rozgrywającego się w ogromnym betonowym wieżowcu, którego każdy poziom przypisany jest określonej grupie społecznej. Film z Tomem Hiddlestonem w roli protagonisty zapowiada się intrygująco, pobrzmiewają w nim wszystkie esencjonalne nuty tych literackich ballardowskich fobii. Tytułowy wieżowiec nie jest przedstawiony jako futurystyczny, przepełniony techniką gmach i łatwo byłoby się zgubić w reżyserskim przestylizowaniu i upiększaniu tej wielopiętrowej pułapki. Reżyser jest jednak wierny stylistyce lat siedemdziesiątych, w czasie których dzieje się akcja. Wieżowiec pełni raczej rolę symboliczną, podobnie jak miasta, autostrady, a nawet centra handlowe w innych książkach Brytyjczyka. To symbol pewnego społecznego pęknięcia, zatraceniu się w myśleniu kastowym, gdzie tak naprawdę konflikt przestał się już ograniczać do klasy wyższej i niższej, ale wielu stanów pośrednich i – jak niektórzy mieli nadzieję – przejściowych. Prozaik zawsze w sam środek wsadzał bystrego, jednak nie wychylającego się everymena, który musi wraz z czytelnikiem odkrywać reguły i kruche fundamenty rzeczywistości, a przy tym nie stracić wiary w jednostkę.
Sposób, aby opowiadać o tym za pomocą swoistego miejskiego thrillera, był strzałem w dziesiątkę. Nie wiem, czy film poradzi sobie na poziomie strukturalnym i czy kultura popularna nie wyeksploatowała już tematu antyutopii, ale zdjęcia oddają to, co jest sednem w powieści – bardzo płynnie można przechodzić między klaustrofobią a agorafobią za pomocą języka i obrazów. Zobaczymy. Myślę, że wielki ekran jest gotowy na cały szereg historii spod ręki Anglika, a ja na nie wszystkie czekam. W betonie, szkle i żelaznych prętach spajających to wszystko jest coś przerażającego, a wrzucenie w środek takiej pułapki człowieka zawsze będzie idealną metaforą samotności i zagubienia.