I co ja robię tu, czyli NOCNY MARATON FILMOWY po trzydziestce
Felieton ten – parafrazując rodzimą polską komedię – mógłby nosić tytuł „Ja tu przyszłem do kina, nie na filmy”, ale autorka nie jest aż taką ryzykantką. Przywołując inny znany polski film, jedna jego scena idealnie oddaje moje ambiwalentnie odczucia po kolejnym Nocnym Maratonie Filmowym.
Dzień świra. W pociągu siedzi kobieta z nadwagą (to ja) i z synem (to nie ja). Chłopiec wsuwa chrupki i częstuje nimi matkę. Ona się waha. Chce i nie chce. Paranoja. W końcu wyciąga rękę, wyławia z szeleszczącej paczki ziemniaczanego chipsa, wpycha do ust, przeżuwa, a jednocześnie wykonuje ubrudzoną solą dłonią jednoznaczny gest, mrucząc: „Yym, yym. Oostatni”. Charakterystycznie przedłuża głoskę „o”. Chyba chce zyskać czas do namysłu, choćby ułamek sekundy, bo chwilę później wykonuje tę samą czynność jeszcze kilkakrotnie, za każdym razem tocząc wewnętrzną walkę.
Teraz o mnie. Zamężna, bezdzietna kobieta, zodiakalny wodnik, choć wolałabym bliźnięta. Trzydzieści dwa lata na karku. Nigdy nie mam dość filmowych horrorów. Po każdej kolejnej upojnej nocy grozy w kinie obiecuję sobie, że ta właśnie była ostatnią. Wsiadam bladym świtem – albo ciemną nocą, to akurat zależy od pory roku – do auta i kilka(naście) razy wypowiadam pod nosem (sic!): „Yym, yym. Oostatni”. A za jakiś czas łamię przyrzeczenie i pożeram kolejnego metaforycznego chipsa.
Za każdym razem ryzykuję godność i zszargane nerwy, bo nie lubię rzucać się w oczy. To już nie jest mój ekosystem. Jestem tam intruzem. Wszyscy dziwnie na mnie patrzą, niby dyskretnie szepczą coś, wskazując na mnie ruchem głowy. Wszyscy, czyli w przewadze dzieciaki w wieku (na oko) od dwunastu do siedemnastu lat. Jeśli chodzi o płeć (na oko), parytety. Jakie to ekscytujące zabrać dziewczynę na ENEMEF, jakie to podniecające spędzić całą noc w kinie z chłopakiem… Rząd przede mną, wciśnięty między bandę hałaśliwych nastolatków, siedzi łysiejący pan około pięćdziesiątki. Czyżby był tu w roli przyzwoitki syna/córki?
Wiem, że zebrani w większości przyszli tu do kina, ale ja przyszłam w pierwszej kolejności na filmy (niezwykła okazja, cztery seanse w cenie jednego regularnego biletu i małej kawy; nie jestem sknerą, ale też nie zarabiam dużo, więc korzystam), dlatego wiele zniosę.
I rzeczywiście całkiem dobrze zniosłam szereg (nie)popularnych zachowań w kinie, chociaż ostry zapach przekąsek i skarpet trochę usypiał i przytępiał zmysły. Co robić? Też zdjęłam buty i też wyjęłam z torby paczkę chipsów, koniecznie cebulowych, trzeba wtopić się w tłum. Pomyślałam, że to w końcu maraton, a na takim wydarzeniu więcej wolno i więcej się wybacza. Skoro personel kina nie zwraca uwagi na przemycane w wielkich torbach i pod kocami jedzenie i płynny chmiel, czemu ja miałabym się tym wybitnie przejmować. Myślę sobie, że nawet gdyby istniał jakiś kodeks zachowania w kinie, przy okazji ENEMEF-u byłby zawieszany. Wyżyjcie się, anarchia, noc “oczyszczenia”.
Tylko żeby nie było, nie jestem żadną snobką i nie chcę kina wyłącznie dla siebie, przeciwnie. Gdy sala świeci pustkami albo ma widoczne dziury w uzębieniu, czuję lekki niepokój i rodzi się we mnie melancholia połączona ze współczuciem dla twórców, których filmy tak niewielu chce oglądać. Jednak maratonom kina grozy to nie grozi, sala jest zawsze pełna, przezornie należy kupić bilet online kilka, a najlepiej kilkanaście dni przed wydarzeniem. Kiedyś o tym zapomniałam i siedziałam w drugim rzędzie. Nie polecam.
Trzeba się pogodzić, że ENEMEF to żadna kultura, jeśli już, to cooltura. Chociaż raz czy dwa zdarzyło mi się spędzić noc w kinie w miarę komfortowych warunkach, a była to – zamiast nocy grozy – noc oscarowa, przegląd filmów nagrodzonych w ostatnim roku. Nie musiałam się wstydzić łez wylewanych na Miłości Michaela Hanekego, bo wszyscy wokół mnie spali.
Podsumowując, nie było przewrotu i nie zmieniłam wyrobionego przez ostatnie lata zdania na temat nocnych maratonów filmowych. Nadal jestem rozdarta, nadal chciałabym zjeść chipsa i mieć chipsa. I jeszcze do tego nie przytyć.
Trzeba tylko pamiętać, że taki maraton to specyficzny czas. Bywa zabawnie, bywa strasznie i straszno-zabawnie. Jak kilkadziesiąt godzin temu, kiedy połowa zebranych na sali zaczęła instynktownie krzyczeć: “Zabij ją!”. Albo równie spontanicznie bić brawo, kiedy ciapowaty bohater zachował się wreszcie jak mężczyzna. Najgorsze jednak, że to “Zabij ją!” powtórzyło się jeszcze kilka razy. Brawa też. A co za dużo…
Na maraton Pitbulla za tydzień się nie wybieram, ale kiedy na horyzoncie pojawi się kolejna noc grozy, pewnie znów poczuję zew natury. I choćbym się wzbraniała, ostrzegała samą siebie, rozważała wszystkie za i przeciw, ostatecznie pewnie i tak pójdę do kina.
Kurczę, nie napisałam nic o filmach, trochę nieładnie, ale co mam wam powiedzieć? Że najlepszym, co zobaczyłam, byli Nieznajomi, film, który widziałam dekadę temu i wcale mnie wtedy nie zachwycił, a te trzy obejrzane okazyjnie premiery (Nieznajomi: Ofiarowanie, Amityville: Przebudzenie, Bye Bye Man) o kant dupy potłuc. Nie, wcale nie jestem wulgarna, to taki frazeologizm. Trochę przestarzały. Jak ja.
korekta: Kornelia Farynowska