Dlaczego warto WŁAŚNIE TERAZ przypomnieć sobie BRAVEHEART – WALECZNE SERCE
Od tygodni z mediów płyną do nas zatrważające wieści. Jeden kraj najechał na drugi. Większy chce siłą stłamsić mniejszego. Reakcja świata jest surowa i w pełni solidarna. Nie wiemy, jak długo będzie trwał ten pochód śmierci, ale pewnie nieprędko się skończy. Zło istnieje i w ostatnich dekadach dawało o sobie znać niejednokrotnie. Ale faktem jest, że 24 lutego wszystko znowu trwale się zmieniło. Odtąd pokój ponownie stał się wartością deficytową. Lata stagnacji najwyraźniej mocno nas rozleniwiły.
Drapiemy się po głowie ze zdziwienia lub wręcz chwytamy za serce pod wpływem uczucia smutku i strachu przed przyszłością. Jestem przekonany, że wielu z was od kilku tygodni kompletnie nie rozumie sensu trwającego konfliktu. Nie pojmuje ogromu bezsensownego cierpienia. Ja też tego nie rozumiem, tak po prawdzie. Geopolityka jest w tym wypadku jednak brutalna i gdybyśmy cofnęli się do wydarzeń z 2014 roku, wiedzielibyśmy, że prędzej czy później Niedźwiedź znowu upomni się o swoje. Niemniej rezultaty działań „operacyjnych” pokazują, że w całej tej sile i potędze było wiele sztucznych pozorów. Widzimy też, że wciąż najpotężniejszą bronią na polu walki jest przemożna potrzeba przetrwania i wiara w prawdę. Dlatego właśnie ci więksi padają jak muchy – bo ich motywacja grzęźnie w fałszu; bo w dużej mierze zostali przez swych przywódców oszukani.
Ale zostawmy politykę, wejdźmy w kino. Zawsze uważałem, że sztuka może odgrywać rolę terapeutyczną. Jest ona przecież odbiciem wrażliwości twórcy, w której możemy się przejrzeć i odnaleźć dogodną przestrzeń dla własnych emocji. Sztuka jest więc niczym naczynie, do którego wlewamy wszystkie troski, dzięki łączności, jaka następuje na linii twórca–odbiorca. To nie jest tak, że potrzebujemy, by wszystko było zademonstrowane dosłownie, by ktoś nakręcił film o trwającej inwazji. Wystarczy nam kino wojenne oraz analogie i metafory, zaprezentowane z myślą o współczesności. Wystarczy hołd składany uniwersalnym wartościom.
Takim filmem jest rzecz jasna Waleczne serce, do którego seansu, właśnie teraz, gorąco zachęcam. Ja tak zrobiłem kilka dni temu i bardzo mi się to przysłużyło. Już tłumaczę dlaczego. Film to przeze mnie uwielbiony i znany na wskroś. Zaskakuje mnie jednak, że nawet jeśli widziałem go naście razy, to teraz, po latach, wciąż jest w stanie na mnie „zadziałać”. Film Mela Gibsona opowiada przecież o klasycznej relacji wojennej, zachodzącej między słabszym a silniejszym, między wasalem i suwerenem, między okupowanym i okupantem. W historii zaprezentowanej w filmie przez wiele lat ten układ był względnie akceptowalny, choć podskórnie napięcie rosło. Czara goryczy przelewa się jednak wówczas, gdy brutalnie pozbawiona życia zostaje kobieta głównego bohatera. Jest to w filmie moment przełomowy. Koniec z tyranią – czas stawić opór.
Waleczne serce jest zatem filmem w sposób idealny tworzącym analogię do tego, co dzieje się obecnie za naszą wschodnią granicą. Z tą jedną, małą różnicą, że w tym wypadku to ten mniejszy atakuje większego, chcąc w ten sposób powiedzieć – „dość”. Co do zasady układ jednak pozostaje ten sam. Najistotniejsze dla nas przesłanie płynie z podejścia, jakie reprezentują ci pozornie słabsi, bo tym podejściem odnoszą na polu walki znaczące sukcesy. Jest taka scena w filmie, która każdorazowo wywołuje we mnie wzruszenie. Co tam wzruszenie – płaczę jak bóbr, gdy ją oglądam. Mam na myśli moment pierwszej bitwy, gdy umazany na niebiesko William Wallace wygłasza do trzęsących kolanami ziomków słynną przemowę. Przemowę o wolności.
Jest ona krótka, acz cholernie treściwa. Trafiająca w sedno. Bohater mówi wówczas, że jeśli przerażeni perspektywą starcia piechurzy nie chcą walczyć z przeważającymi siłami wroga, zawsze mogą uciec i tym samym zachować życie. Droga wolna. Ale zapewnia ich, że gdy będą żyć w bezpiecznym, błogim spokoju, lata później przyjdzie taki dzień, w którym zaczną pluć sobie w twarz. Wówczas będą marzyć tylko o szansie, tylko jednej szansie, na powrót do tego właśnie momentu i skorzystania z okazji do bardzo ważnego poświęcenia. Walka niesie bowiem ryzyko śmierci. Owszem. Ale jest to zarazem moment, w którym możemy powiedzieć naszemu wrogowi, że „może zabrać nasze życie, ale nigdy nie zabierze nam wolności”.
https://www.youtube.com/watch?v=hIvRkjOd1f8
W żaden sposób nie chcę tutaj deprecjonować postaw mężczyzn, którzy kompletnie nie czują potrzeby udziału w wojnie. Sam mam dwójkę małych dzieci i wciąż nie wiem, czy ważniejsza jest ich ochrona, czy stanięcie w obronie zagrożonego państwa, a może i jedno, i drugie. Postawy mogą być różne, akceptuję to. Natomiast ta scena mówi o czymś innym. Mówi o tym, że nie należy pozwalać sobie na to, by ktoś pluł tobie czy twoim krajanom w twarz, bo może to prędzej czy później doprowadzić do momentu, w którym narzucane przez ciemiężyciela ograniczenia dotkną także ciebie i twoich bliskich, a wówczas bardzo trudno będzie już odwracać wzrok. Jeśli nie będziemy w tym wypadku działać kolektywnie, wówczas nasza siła będzie równa zeru. Dlatego właśnie dzisiejsza wojna toczy się także w cyberprzestrzeni, gdzie wróg tak wielki nacisk kładzie na dezinformację. Wierzcie mi, ktoś ma interes w tym, by mieszać nam w głowach, manipulować naszymi postawami.
Nie chcę tu złorzeczyć, ale wychodzi na to, że inwazja rozpoczęta 24 lutego może być tylko zaczątkiem czegoś większego. Czegoś, w czym my także będziemy zmuszeni wziąć udział, z racji niekorzystnego ułożenia geopolitycznego i pewnych historycznych konsekwencji. Co należy sobie już teraz powiedzieć, w jaki sposób układać myśli? Uwolnić się przede wszystkim od strachu, zaprzestać kurczowego trzymania się idei pokoju. Bo ten, utrzymywany za wszelką cenę, niesie ze sobą wiele złego. Bądźmy jak William Wallace. Powiedzmy solidarnie, wystawiając środkowy palec we wschodnią stronę, że swoją szansę podziękowania za lata życia w peerelowskiej puszce, że swoją szansę zamanifestowania potrzeby wolności z pewnością wykorzystamy.