Dlaczego plany JAMESA GUNNA na nowe uniwersum DC to FALSTART i KIEPSKI ŻART
Mam plan i nie zawaham się go wdrożyć – zdaje się mówić James Gunn do fanów komiksów DC. Na odbytej niedawno konferencji, twórca The Suicide Squad roztoczył przed światem nową wizję uniwersum Batmana, Supermana i innych osiłków w trykotach. Szkoda tylko, że porządkowanie tego bałaganu nastąpiło tak późno. W momencie, gdy nikogo już to nie obchodzi.
No dobra, z tym „nikogo” to może przesadziłem. Mój redakcyjny kolega Filip Pęziński niedawno podzielił się z nami swym optymistycznym stosunkiem do zapowiedzi Gunna. W tekście pojawiają się argumenty, że wszystko to będzie tworzone z szacunkiem do komiksów, że będzie różnorodnie, że będzie inaczej. Że będzie po prostu fajnie, bo to w końcu Gunn, który robi fajne filmy.
Zazdroszczę Filipowi, bo, szczerze mówiąc, jestem daleki od tego entuzjazmu. Nadrobiłem ostatnio Legion samobójców, jestem w trakcie seansu powstałego na jego kanwie serialu Peacemaker i muszę przyznać, że tak jak doceniam błyskotliwość i inteligencję Gunna i szanuję go za umiejętność sprzedawania głupotek w taki sposób, że wygląda to świeżo i ekscytująco, tak nie wierzę w to, że jego projekt uniwersum będzie zawierał chociaż procent znanego z jego filmów polotu. Wieszczę, że go ta funkcja po prostu przerośnie, że to wszystko szlag trafi, bo zostaje wyłożone na wyjątkowo słabym podłożu. Swój pogląd wspieram kilkoma argumentami i oczywiście nie musicie się z nimi zgadzać.
Ewidentny falstart
Mamy do diaska 2023 rok, za nami już tyle adaptacji komiksów superbohaterskich, że nie da się ich zliczyć jednym tchem i z pewnością potrzeba do tego palców u dłoni i stóp. Trwa to mniej więcej od 2008 roku, gdy marvelowski Iron Man wyznaczył nowe standardy i za nim poszli inni. A DC dopiero teraz składa swoje zabawki w jedną całość i rozpisuje nam plan. Zasadne wydaje się zadać pytanie – co działo się wcześniej?
W międzyczasie mieliśmy do czynienia z jednym wielkim bałaganem ze strony DC. Podczas gdy konkurencyjny Marvel od samego początku,aż do dziś bardzo skrupulatnie rozpisuje wielkie, filmowe uniwersum superbohaterów, DC zakończyło Nolanowską trylogię z Batmanem w roli głównej i postanowiło odpowiedzieć Marvelowi, wytaczając swoje największe działa. Było w tym wiele huku, ale i mało sensu – jak okazuje się po latach. Pojawił się Człowiek ze stali, później Superman skonfrontował się z Batmanem, następnie pojawiła się też Liga Sprawiedliwości. Te głośne strzały przypominają dziś jednak strzały ze ślepaków. Nawet jeśli poszczególne filmy miały swoją osobowość, to kompletnie nie działały jako większa całość.
Później nastąpił kolejny festiwal przypadkowości i działania pod wpływem impulsu i inspiracji tym, co udało się konkurencji. Wonder Woman niby swoje zarobiła, a się nie podobała, Aquaman niby wszystkim się podobał, a nie mógł sam ciągnąć pociągu DC. Pojawił się Legion samobójców – jako odnoga – było sporo szumu wokół nowego Jokera w wykonaniu Jareda Leto i pozostał tylko niesmak, niezadowolenie i kontrowersje związane z pocięciem wizji reżysera przez producentów. A, i została też Harley Quinn, która wróciła w kolejnym, równie nijakim filmie.
Drugą szansę dano Lidze Sprawiedliwości, co dziś uznaję za decyzję dalece kontrowersyjną. Na skutek szumu w mediach społecznościowych Zack Snyder ponownie zasiadł do projektu, tym razem nadając mu autorski sznyt. Przypomnijmy, że wcześniej zastąpił go Joss Whedon, który zepsuł film, jak tylko mógł. Poszerzona Liga Sprawiedliwości to czterogodzinny, wymęczony twór zaprezentowany na HBO, będący czymś tak ciężkostrawnym, tak gromkopierdnym, że DC – paradoksalnie – strzeliło sobie w stopę, pozwalając na dokonanie poprawek i ujrzenie światła dziennego oryginalnej formie filmu. Nie dość, że przyznali się do błędu, to jeszcze jego naprawienie okazało się niewystarczające i podkreśliło wrażenie, że w studiu nic dobrego się obecnie nie dzieje.
W końcu, niczym rycerz na białym koniu, do kin wjechał Joker, a za nim nowy Batman. DC zrozumiało, że na kłopoty i tym razem najlepsze są ich dwie esencjonalne postacie. Powstały filmy w całkowitym oderwaniu od wcześniejszego, po macoszemu tworzonego uniwersum i wyszło to marce zdecydowanie na dobre (sukces artystyczny przekuł się też w prestiżowe nagrody). Ale ta chwila rehabilitacji nie trwała długo, bo w realizacji były projekty takie jak Black Adam, w drodze także Flash, drugi Aquaman – swoiste ochłapy po wcześniejszym pseudo uniwersum.
Mija w tym roku dokładnie dziesięć lat od premiery Człowieka ze stali, a DC dopiero teraz prezentuje nam plan, który w zamierzeniu ma stanowić odpowiedź na poszczególne fazy konkurencyjnego uniwersum? Falstart to mało powiedziane.
Czyszczenie po poprzednikach następuje zbyt ostentacyjnie
Wjechał na scenę James Gunn i zmienił reguły gry. Podkupiony przez DC (w czym pomógł Twitter) i odciągnięty od prac nad filmami ze stajni Marvela (Gunn jest autorem Strażników Galaktyki) twórca zaprezentował nowe spojrzenie na wcześniejsze pomysły DC. Doszło do kolejnego już momentu, w którym DC przyznało się do błędu i postanowiło w odstępie zaledwie kilku lat zrealizować nowy Suicide Squad. Film się udał, bo Gunn zrobił go na rozbiegu, czerpiąc garściami ze Strażników Galaktyki, więc trudno dostrzegać w tym jakiś cud. Idąc za ciosem, studio pozwoliło mu zrobić też Peacemakera, ku uciesze Johna Ceny, którego serial ewidentnie wypromował (lub odwrotnie).
Nie podoba mi się jednak sposób, w jaki James Gunn czyści twórczość swoich poprzedników. Widać w tym brak poszanowania, ale też ewidentny akt desperacji ze strony decydentów DC, jeśli pozwalają na tak radykalne zagrywki, jak: pojawienie się Supermana po napisach końcowych Black Adama, po czym pokazanie drzwi wyjściowych Henry’emu Cavillowi i The Rockowi. Zwłaszcza że jeszcze kilka tygodni wcześniej, zdawało się, że ten pierwszy rezygnuje z udziału w Wiedźminie na rzecz dalszej współpracy z DC. Powiedzmy to sobie wprost, James Gunn doszedł do wniosku, że jeśli chce ruszyć z miejsca, musi poprzednie filmy wyrzucić do kosza. Raz jeszcze podkreślę: jest to kolejny moment, w którym DC daje do zrozumienia, że przez te wszystkie lata uczestniczyliśmy w projekcie tworzonym bez ładu i składu, z przypadkowymi wyskokami jakościowymi. Innymi słowy – wychodzi na to, że zostaliśmy po prostu oszukani.
Na śmieszkowaniu nie da się budować większej całości
Co Gunn oferuje w zamian? Muszę was po raz kolejny rozczarować. Nie jestem komiksowym purystą, wbrew ogromnej sympatii, jaką darzę świat Batmana, nie czuję się w jego zakresie specjalistą. Lubię, coś tam czytałem (starego i nowego), coś tam pograłem (uwielbiam serię Arkham), coś tam oglądałem (wyrosłem na fascynacji dyptykiem Tima Burtona i animowanego serialu o Mrocznym Rycerzu i od tamtej pory nic mnie już w tej materii nie zdołało zachwycić), ale żeby komentować to, czy dana adaptacja jest dobrym pomysłem, czy złym – nie czuję się na siłach. Wiem jedno i piszę to wyłącznie ze swojej perspektywy – nic z tych planów, które zostały nakreślone, mnie nie interesuje. Nie ma w tym mięsa, choć zastrzegam, jeśli się pomylę, to pierwszy te słowa odszczekam.
Druga rzecz – nie wierzę w to, że James Gunn zdoła zbudować większą całość. OK, niby pomaga mu niejaki Peter Safran, ale nie wiem, czy akurat w tym wypadku zadziała zasada „co dwie głowy, to nie jedna”. Oni faktycznie mają plan czy udają, że go mają? Bo bardzo trudno jest mi brać na poważnie wynurzenia faceta, który jak na razie w kinie zajmuje się przede wszystkim tym, by… sobie robić grube jaja. Przecież Legion samobójców, Peacemaker, ale wcześniej także Strażnicy Galaktyki, a jeszcze wcześniej – rewelacyjny Super, to filmy, które w większej lub mniejszej mierze drwią z superbohaterów jako takich. Zadam więc fundamentalne pytanie – czy można tworzyć uniwersum na „śmieszkowaniu”? Czy można traktować poważnie zapewnienia kogoś, kto zamiast umacniania mitu, jest zainteresowany jego demitologizacją? Śmiem wątpić.
Gunn to intruz
Całej sprawie smaczku dodaje fakt, że Gunn pracował przez lata dla konkurencji. Pewnie powiecie, że to przecież profesjonalista, że przecież kontrakt, to kontrakt i nie ma znaczenia, dla kogo się go wypełnia, ważne, by twórca robił to dobrze. Gdyby o mnie chodziło, poważnie zastanowiłbym się nad powierzeniem tak wielkiej odpowiedzialności komuś, kto jeszcze do niedawna całą swoją twórczą moc sprzedawał dla wroga „zza miedzy”. Przecież to z daleka pachnie jak akcja pod kryptonimem „piąta kolumna” ze strony Marvela. Studio podłożyło DC świnię i będzie czekać, jak ich agent pogrąży konkurencję w jeszcze większej nicości. Śmieję się oczywiście. Brzmi to, jak spiskowa teoria, ale według mnie – z punktu widzenia biznesowego – udział Gunna w DC wygląda mocno, mocno wątpliwie.
Przypomnijmy, że DC miało już wcześniej okazję do podkupienia jednego z twórców stajni Marvela i wszyscy wiedzą, czym to się skończyło. Odpowiedzialny za sukces pierwszych Avengers Joss Whedon został, a jakże, podkupiony przez DC i zaproszony do realizacji Ligi Sprawiedliwości, tuż po tym, jak zdymisjonowano na stołku reżysera Zacka Snydera, którego wizja była dla producentów niezadowalająca. Wyszedł z tego bałagan, który do dziś stanowi wizytówkę bałaganu panującego w studiu.
#Nikogo
Najlepsze jest w tym jednak to, że Gunn podczas konferencji mówi o tych swoich pomysłach na przyszłość tak, jakby waga tych filmów leżała wszystkim na sercu. Tymczasem, jak już wspomniałem, mamy 2023 rok, mnóstwo filmów superbohaterskich za sobą i co drugi widz (nawet ten lubujący się w eskapizmie) jest już serdecznie zmęczony oglądaniem poczynań panów w trykotach na dużym ekranie. Mamy do czynienia ze zmęczenia materiału i trzeba być ignorantem, by tego nie dostrzegać. Zjawisko to wspiera technologiczny przeskok, który umożliwił twórcom widowisk spod znaku superhero tworzenie niemalże nieograniczonych niczym wizji, nieograniczonych światów (jego ramy okazały się za ciasne, więc wymyślono uniwersa), przekraczając jedną granicę estetyczną po drugiej, za czym nie nadążają już powoli nasze mózgi. Innymi słowy, odczuwam problem z CGI, stylistycznego filaru tego gatunku, ponieważ dzisiejsze możliwości zostały rozbuchane do takich rozmiarów, że oczy odbierają to, jak kolejną typową błyskotkę, jakich w kinie wiele.
Efekty, efektami, ale przecież i Joker i Batman to filmy, który pokazały, że najważniejsze są postacie i ich dramatyczny wymiar, a nie liczba ekranowych fajerwerków. Ufam, że DC zrozumie, że nie ma co się ścigać z Marvelem. Że pewnym stylistycznym minimalizmem i oryginalnym spojrzeniem też będą w stanie coś ugrać. Niby Gunn ceni sobie te spojrzenia, ale jednocześnie ma się wrażenie, że te dwa, umówmy się, najlepsze filmy DC od lat, spozycjonowane zostały w tym planie jako coś, co będzie tworzone jedynie przy okazji i co nie będzie miało potencjału do przekrzyczenia nowej, głównej linii fabularnej.
Zaraz usłyszę, że krytykuję, nie wskazując na żadne rozwiązanie. Według mnie istnieje jeden dobry sposób, by nowe otwarcie DC zadziałało. Jest nim odłożenie tego w czasie. Skupienie się na mniejszych, ambitniejszych projektach, zlekceważenie pośpiesznego projektowania kolejnego uniwersum i najzwyczajniej poczekanie, aż widownia po kilku latach zmęczy się Ant-Manem, Doktorem Strangem i ich kolegami i zatęskni do Batmana i jego świty. Nic tak nie działa jak niedosyt. Nic tak nie niszczy, jak przesyt.