Dlaczego NIE TĘSKNIĘ za KINAMI
Wydaje się oczywiste i niewarte specjalnego podkreślenia, że każdy z nas ma już serdecznie dosyć tego lockdownu, pandemii, koronawirusa i wszystkiego, co z tymi hasłami związane. Społeczna izolacja wymusiła na nas zmianę przyzwyczajeń, wyjście ze strefy komfortu i przewartościowanie wielu kwestii. Kinomani na przykład musieli na dobre przyzwyczaić się do seansów premierowych odbywanych na ekranie telewizora i komputera. Choć od ponad roku (z krótkimi przerwami) nie możemy normalnie wybrać się do kina, należę do tych, którzy niespecjalnie za tym tęsknią.
Wiadomym jest, że podczas gdy jedni w pandemii tracą majątki i bankrutują na skutek zamknięcia interesów, inni zbijają na tej zarazie niezłą fortunę. I nie mam tu na myśli producentów szczepionek. Celuję raczej w platformę Netflix, która za sprawą przymusu społecznej izolacji, popularnej w ubiegłym roku akcji #zostanwdomu, urosła do rozmiarów potentata mediowego, dyktującego, obok Disneya, warunki na rynku. Bo w domu, jeśli nie czytamy książek, jeśli nie gramy w gry lub nie ćwiczymy, to z pewnością relaksujemy się, oglądając filmy. Krótki rzut oka na statystki mówi jasno – podczas gdy w 2013 roku Netflix mógł pochwalić się zaledwie 34 milionami kont, dziś, w 2021, klientela platformy urosła do ponad 207 milionów użytkowników. W świecie funkcjonującym online, w świecie izolacji, trudno wskazać równie bezpieczną, równie prostą w obsłudze i dającą tyle frajdy konkurencję branży rozrywkowej. Poza innymi platformami strumieniowymi, rzecz jasna. Ten trend będzie się utrzymywać, jeśli Netflix tak szumnie zapowiada tegoroczne produkcje i miliony, jakie ma zamiar na nie wydać.
Coraz bardziej mam wrażenie, że tamten otwarty świat, tamta normalność, może już do nas nie wrócić – w takim kształcie, jaki pamiętamy. Że pewne zachowania i nawyki z nami pozostaną. Nie ma znaczenia, czy obowiązek noszenia masek z nami zostanie, istotne, że wielu będzie jeszcze długo czuło potrzebę zakładania jej na twarz w momencie np. robienia zakupów w sklepie. Bardzo możliwe, że w krew wejdzie nam także dystans społeczny, przez co znacznie trudniej będzie nam się gromadzić w większych grupach. Jak sobie z tym dylematem poradzą kina? Nie mam bladego pojęcia. Wiele mniejszych kin w ciągu ostatniego roku podziękowało za współpracę i zwinęło żagle, bo finanse okazały się wobec nich brutalne. Giganci natomiast pokornie czekają na możliwość otwarcia drzwi, ale nie ma żadnej gwarancji, że ludzie będą chcieli ponownie przekraczać je tłumami. Wszystko za sprawą konkurencji kina domowego, które tak jak w czasach normalności stanowiło niegroźną dla tradycyjnych kin alternatywę, tak w czasach pandemii urosło do rozmiarów medium dyktującego warunki.
Podobne wpisy
Szybko zrozumiało to Warner Bros., które w ubiegłym roku podjęło dość kontrowersyjną decyzję o tym, by premiery kinowe ich najważniejszych widowisk miały swoją premierę jednocześnie na platformie HBO Max. Ciągłe odwlekanie i przesuwanie premier w nieskończoność zdaje się nie zdawać egzaminu, ponieważ okoliczności pozostają niezmienne. Dochodzi do paradoksu, gdy media prześcigają się w typowaniach odtwórcy nowego Jamesa Bonda, podczas gdy świat wciąż nie miał okazji zobaczyć najnowszej, nakręconej już lata temu części pt. Nie czas umierać. Jestem zdania, że decydenci już w ubiegłym roku powinni podjąć to ryzyko i sprzedać prawa do dystrybucji filmu jednej z platform, która wówczas na stół położyła gigantyczne pieniądze (prawdopodobnie był to Netflix). Nie zrobiono tego, ponieważ uznano, że tamten świat, tamta normalność w końcu wrócą. A co jeśli nie? Oby James Cameron się nie przeliczył z planami przyszłych Avatarów, bo to produkcje tworzone typowo pod multipleksy, których zaraz może z nami nie być.
To na swój sposób przerażające, ale mam wrażenie, że powoli wspomnienie seansów kinowych zaczyna się zacierać. Przynajmniej w mojej pamięci. Niby psychika ludzka działa w taki sposób, że wypiera wszelkie złe wspomnienia związane z seansami kinowymi, dostarczając wizji tylko tych dobrych. Po części tak jest. Pamiętam doskonalę tą ciemną salę i jej ciepło, ogromny ekran, wygodny fotel i pojawiającą się czołówkę filmu mającą stanowić zapowiedź wielkich emocji, już za chwilę. Cały problem jednak polega na tym, że w momencie, gdy przywołuję te dobre chwile, wespół z nimi pojawiają się też te złe. A tych niestety jest znacznie więcej. Nie mam tu na myśli jedynie prostej kalkulacji, że za cenę biletu w multipleksie kiedyś płaciło się niemal tyle, co za miesięczny abonament w Netflixie. Kino domowe wygrywa z kinami tradycyjnymi w wielu bardziej przyziemnych kwestiach.
Jeśli jutro otwarto by kina, to choć pewnie od razu w repertuarze nie byłoby nowości, zapewne pojawiłby się we mnie charakterystyczny dreszczyk emocji, związany z możliwością wzięcia żony na randkę. Jestem jednak pewien, że podczas seansu natrafiłbym na jedną z typowych kłód rzucanych pod nogi widzom, bezpośrednio wpływającym na jakość doznań. Zapewne do pani rząd wyżej ktoś zadzwoniłby z niecierpiącą zwłoki sprawą. Zapewne odebrałaby telefon, ponieważ ciemna sala kinowa i trwający seans nigdy nie był i nie będzie miejscem, w którym ktoś mógłby odmówić sobie chęci przeprowadzenia żywej dyskusji. Zapewne też panu w rzędzie niżej bardzo smakowałby popcorn, którym się obładował, a kilka z tych czarno-białych przysmaków zostałoby rzuconych w moim kierunku po tym, jak pan nie trafiłby nimi do swych ust. Zapewne też siedzące w tym samym rzędzie co ja dzieci musiałyby kilkukrotnie prosić mnie o przesunięcie nóg w momencie, gdy robiłyby sobie przerwę na toaletę. Przerwę, która przypadałaby, nie przesadzając, co 30 minut. Nie mogę też zapomnieć o najważniejszym punkcie programu, ważniejszym od seansu samego filmu, czyli kilkudziesięciominutowych reklamach, na które jesteśmy skazani jak Alex w Mechanicznej pomarańczy.
Ta pandemia dała nam wszystkim w kość. Nie licytujmy się, kto miał gorzej. Prócz zakażeń COVID-19 zdołały wyodrębnić się także inne dramaty. Wśród nich chociażby konieczność spędzenia świąt z dala od rodziny, przeżywanie codziennych wątpliwości względem sensu narzucanych nakazów, podsycanych przemożną potrzebą wolności. Depresje, melancholie, zaburzenia na tle nerwowym i szereg innych lęków – to kolejna ciemna strona tego okresu. Jeśli więc zapytacie mnie, za czym najbardziej tęsknię, to odpowiem, że za siłowniami, halami sportowymi, restauracjami oraz łatwością podróżowania za granicę. Za spacerem chodnikiem z możliwością oddychania pełną piersią, bez strachu przed niewidzialnym przeciwnikiem. Za witaniem się otwartym, życzliwym uściskiem dłoni, zamiast stukania się żółwikami. Za bliskością.
Za filmami w kinie nie tęsknię. Je znacznie lepiej ogląda mi się w domu. W słuchawkach. W spokoju.