Dlaczego FILMY wolę oglądać SAM
Dla niektórych osób seans filmowy to okazja do tego, by się z kimś spotkać, razem pogawędzić. Dla romantyków to niemalże obowiązkowy punkt randki. Są też tacy, którzy nie wyobrażają sobie oglądać filmu w samotności, tak jak nie wyobrażają sobie wypicia lampki wina w samotności. Bo jak to tak, samemu?
Ano samemu…
Czy film lepiej działa indywidualnie czy grupowo? Jestem zwolennikiem tej pierwszej opcji. Według mnie odbiór dzieła filmowego nie powinien być zaburzony czynnikami zewnętrznymi. Odbiór sztuki, jakiejkolwiek, winien być możliwie jak najbardziej czysty, natomiast szukanie klucza do interpretacji dzieła to moim zdaniem proces, który powinien się odbywać samodzielnie.
Zacznijmy jednak od początku. Są dwa powody, dla których preferuję samotne seanse. Po pierwsze, jestem fanem kina od bardzo dawna, można powiedzieć, że od czasów dziecięcych. Jestem z tą formą sztuki zespolony. Do roli dziennikarza filmowego podchodzę niezwykle poważnie. Według mnie seans filmowy nie jest tylko momentem, w którym otrzymuję sposobność do obejrzenia danego tworu. Dla mnie filmy to okno na świat. Wizja autora stanowi więc w tym wypadku pewnego rodzaju filtr rzeczywistości, która mnie otacza. Różna może być jakość tego filtra, różne ilości światła mogą się przez niego przedostać, różne pryzmaty są obierane, nie każdy z nich może umożliwić dotarcie do mojego serca.
Co nie zmienia faktu, że każdy seans jest ważny. Bo będąc bacznym obserwatorem i uczestnikiem życia, ostatecznie otrzymuję okazję do tego, by porównać własne doświadczenia, własne spostrzeżenia, z obcymi obserwacjami. Co z tego spotkania wyniknie – tego nie wiem. Natomiast lubię, gdy nie jest ono niczym zaburzone, bym jak najlepiej zrozumiał to, co autor chciał zakomunikować. Czasem lubię porównywać seans filmowy do modlitwy lub medytacji, zarówno mojej, jak i twórcy. Spotykamy się razem na neutralnym polu i próbujemy połączyć z sacrum dzięki mechanizmowi zamieniania martwego w żywe. Użyłbym tu także bardziej przyziemnego porównania. Film to dla mnie rozmowa – nie lubię, gdy w trakcie jej trwania osoby postronne zabierają głos, ponieważ osoba, której słucham – film – jeszcze nie przestała mówić.
Jest takie powiedzenie, że jeśli chcesz coś zrobić dobrze, musisz to zrobić sam. Ta zasada ma swoje przełożenie na doświadczenie filmowe. Jeśli chcesz, by ono zadziałało, by było czyste, musisz stworzyć sobie do tego odpowiednie warunki. Szeleszczący popcorn, mlaskający ludzie, prowadzone rozmowy telefoniczne i inne żywe reakcje – nie, to nigdy nie były dla mnie warunki godne seansu. I owszem, po części z tym wiąże się też moje uprzedzenie do kin. Na tym też buduję pogląd, że pomimo pojedynczych zrywów (głównie pod egidą nowych produkcji Marvela) będzie tym instytucjom w kolejnych latach znacznie gorzej się wiodło. Bo seanse, za sprawą postępującego rozwoju mediów strumieniowych, przeniosły się po prostu do domu.
Bez narażania się na samotność
Ale już pomijając kompletnie trudny do podważenia fakt, że jeśli coś chcesz zrozumieć, to w hałasie i pośród rozpraszaczy uwagi się tego zrobić po prostu nie da. Wedle mnie umiejętność samotnego oglądania filmów lub świadoma preferencja takiego sposobu seansu wiąże się także z umiejętnością przebywania w ciszy, rozwiniętej umiejętności uważności (zatapianiu się w trwającej w chwili) czy najzwyczajniej w świecie – akceptacji siebie samego. Nie chodzi więc tu o to, że siedząc sam przed telewizorem, świadomie narażam się na jakąś samotność, bo ja się samotny życiowo nie czułem i nie czuję. Tak się składa, że mam towarzystwo podczas seansu. Jestem wówczas ze swoim jedynym i najlepszym przyjacielem – samym sobą. Ewentualnie z żoną, życiową partnerką, jedyną osobą, z którą znam się na tyle dobrze, że nie jest ona w stanie przeszkodzić mi w filmowym skupieniu.
Nie chciałbym jednak, by wyszło na to, że jestem jakimś odludkiem, typem pustelnika, który sprzeciwia się idei społeczeństwa jako takiego, widząc w nim tylko zło i chaos (choć poniekąd… no dobra, zostawmy to). Mnie się w życiu nie raz zdarzały seanse grupowe i powiem więcej, potrafiłem czerpać z nich radość. Swoją filmową estetykę kształtowałem, uczęszczając do lokalnego DKF-u, co było dla mnie doświadczeniem niezwykle budującym. Z biegiem lat coraz mniej zaczęło interesować mnie zdanie innych na temat filmów, ponieważ nabrałem zaufania do własnego oglądu świata i to na nim głównie polegam. Regularnie też spotykam się z moim dobrym kumplem przy seansie jakiejś nowości, co by usiąść wspólnie, podyskutować w atmosferze zakrapianej chłodną wódką. Nie ma tu najmniejszego problemu, natomiast szczerze powiedziawszy, recenzji się z takich seansów napisać po prostu nie da – jeśli wiecie, co mam na myśli.
Modne jest dziś opowiadanie o swoich preferencjach. Jeśli więc pytacie mnie, jak z tymi seansami filmowymi u mnie jest, to odpowiadam – wolę sam.