search
REKLAMA
Festiwal

CZARNA MAGIA W SŁUŻBIE WILKÓW – podsumowujemy Splat!FilmFest4

Krzysztof Walecki

10 grudnia 2018

REKLAMA

O wierze we własny wizerunek mówią Władcy chaosu Jonasa Åkerlunda, opowieść o blackmetalowym zespole Mayhem, który budując swój image, zaczął palić kościoły i zabijać ludzi. Jest w tym spore uproszczenie, ale ta „prawdziwa historia” służy przede wszystkim jako ostrzeżenie przed fałszywymi idolami, ludźmi, którzy dużo mówią, lecz niekonieczne w to wierzą. Reżyser nie bez sympatii spogląda na lidera zespołu, Euronymousa i jego kolegów, równocześnie widząc ich głupotę i naiwność, które w połączeniu z chęcią dorównania swoim autorytetom prowadzą do tragedii. Więcej napisałem w recenzji, powtórzę jednak za nią – kino ku przestrodze.

<em>Głowica<em>

Duńska Głowica w sposób udany łączy cechy kina katastroficznego oraz dreszczowca, prezentując dramatyczną sytuację trójki uwięzionych bohaterów. Tytuł odnosi się do wielkiego wiertła, które drąży tunel przyszłej linii metra w Kopenhadze; jego budowę odwiedza odpowiedzialna za PR Rie – chce przepytać robotników i sprawdzić, jak idzie im praca. Pech chce, że dochodzi do pożaru, który umieszcza kobietę oraz dwójkę techników – Chorwata Ivo i imigranta z Afryki Bharana – w komorze blisko tytułowej głowicy. Równie niebezpieczne, co zmiany ciśnienia, ubywanie tlenu i gorąca temperatura, stają się różnice między bohaterami, ich status, pogląd na życie, a w końcu chęć ocalenia, nawet za cenę śmierci pozostałych uwięzionych. Reżyser Rasmus Kloster Bro tworzy czytelną analogię między przedstawioną w filmie sytuacją a obecnym obrazem bogatej i oświeconej UE, która wykorzystuje biednych imigrantów, przekupując ich pieniędzmi i sloganami o wspólnym świecie (budowane metro ma być tego symbolem), ale w ekstremalnej sytuacji gotowa jest ich poświęcić, aby samej przetrwać. Jednocześnie Głowica spełnia wymogi kina gatunkowego, prowadząc historię być może w sposób przewidywalny, ale niepozbawiony emocji, zwłaszcza w wyjątkowo klaustrofobicznym finale.

Tytuł najgorszego filmu festiwalu przypadł w moim odczuciu Hex, horrorowi wyglądającemu na produkt końca zeszłego wieku (straight to video), w którym największą atrakcją są przepiękne widoki Kambodży i ładna dziewczyna. Czasem to wystarczy, ale nie tym razem. Po części dlatego, że fabuła z miejsca przypomina dużo lepszy Spring Justina Bensona i Aarona Moorheada, gdzie głównym bohaterem jest również Amerykanin, który niedawno pochował swojego rodzica, a obecnie wypoczywa w egzotycznej scenerii, nawiązując romans ze skrywającą mroczny sekret pięknością. Dzieło Rudolfa Buitendacha charakteryzuje się jednak realizacyjną bylejakością i scenariuszowym lenistwem – zachowanie postaci jest tu życzeniowe i często nonsensowne, ich romans sztampowy i nudny, a elementy horroru wciśnięte jakby na siłę. Wisienką na torcie jest nieporadny finałowy twist, nie tylko nieprzekonujący, ale po wcześniejszych męczących 80 minutach zwyczajnie pozbawiony znaczenia.

STRASZNIE ŚMIESZNIE

W sekcji “Strasznie Śmiesznie” najważniejszym tytułem byli z pewnością dwuczęściowi Najlepsi przyjaciele, czyli powrót „gwiazd” The Room, Tommy’ego Wiseau i Grega Sestero, według scenariusza tego drugiego. Czy jest to dzieło równie nieporadne, a zarazem mające zadatki na kultowe, jak jego niesławny poprzednik? W pierwszym przypadku – zdecydowanie nie. Wyreżyserowana przez Justina MacGregora dylogia jest sprawnie nakręcona, tania – lecz w żadnym wypadku nie kiczowata pod względem wizualnym – oraz zaskakująco wartka. Historia Sestero o młodym rozbitku życiowym, który trafia pod skrzydła ekscentrycznego przedsiębiorcy pogrzebowego z jednej strony odbija relacje między dwoma aktorami, pełniąc podobną funkcję co biograficzny The Disaster Artist, z drugiej zaś kreśli oniryczny obraz Los Angeles jako miejsca spełnienia wielkich marzeń, nawet jeśli jest to możliwe dzięki kilogramom złota wyjętym z ust zmarłych. Porównania z Mulholland Drive Lyncha są oczywiście na wyrost, ale da się zauważyć zbieżną stylistykę i atmosferę. Całość doprawiona jest absurdem, który wydaje się wyłącznie wynikiem zaangażowania Wiseau do jednej z dwóch głównych ról. Na Boga, człowiek ten nie potrafi grać, ale sposób, w jaki to robi (a raczej nie robi), jest porażający. Dodatkowo, Sestero i MacDonald wyraźnie sugerują, że grany przez Wiseau Harvey jest kimś na kształt zjawy, skoro jego wielką miłością była legendarna Czarna Dalia. Czy jednak Najlepsi przyjaciele mają szansę na kult? Po pierwszej części – rzetelnie zrealizowanej i mającej posmak dziwnego kina noir – powiedziałby, że nie. Ale kontynuacja jest już tak odrealniona, a przy okazji niedorzeczna, że być może salwy śmiechu na sali podczas seansu oznaczają nowy obiekt uwielbienia dla fanów The Room. Czas pokaże.

<em>Najlepsi przyjaciele<em>

Pytanie natury egzystencjalnej leży u podstaw hiszpańskiej czarnej komedii Zabójczy bóg, w której przyjęcie sylwestrowe czteroosobowej rodziny jest najpierw przerwane przez podejrzenie męża o zdradzie żony, a później wizytę tytułowego bóstwa – niskiego brodacza o wyglądzie kloszarda i zatrważających manierach. Tłumaczy on zebranym, że o wschodzie słońca dojdzie do końca ludzkości, ale w nowym świecie jest miejsce dla dwóch osób. Rodzina musi teraz wybrać szczęśliwą parę, ale ciągłe kłótnie i kłamstwa sprawiają, że nie wychodzi im ta współpraca, nawet w obliczu nadciągającego armageddonu. Pierwszy pełnometrażowy film duetu Caye Casas i Albert Pintó przynosi absurd typowy dla kina ich słynnego rodaka, Álexa de la Iglesii, podbity pytaniem o wartość danego życia. Szkoda, że twórców bardziej interesuje to, czy rzekomy bóg rzeczywiście nim jest – gdy wychodzi na jaw, że mężczyzna krwawi, rodzina zaczyna zadawać sobie pytanie o możliwość zabicia go. Tymczasem to, co najbardziej interesujące w Zabójczym bogu, to relacje między czwórką zwyczajnych ludzi, próba znalezienia porozumienia u jednych lub chęć wymierzenia kary u innych. Nie potrzebowałem karłowatego „boga”, aby dobrze bawić się na tym filmie. Również finał jest zbyt dosłowny i jednoznaczny, aby podjęty egzystencjalizm wybrzmiał pełną mocą.

REKLAMA