CZARNA MAGIA W SŁUŻBIE WILKÓW – podsumowujemy Splat!FilmFest4
Syntezatory pojawiły się również w zaskakującym francuskim thrillerze Nóż + serce w reżyserii Yanna Gonzaleza. Znów przenosimy się do przeszłości (tym razem do 1979 roku) i ponownie obserwujemy działania seryjnego mordercy. Zamaskowany, uzbrojony w czarne dildo z wysuwanym ostrzem, atakuje występujących w gejowskim porno aktorów. Policja niespecjalnie jest zainteresowana rozwiązaniem sprawy, dlatego inicjatywę przejmuje reżyserska tychże filmów, topiąca swe smutki w alkoholu i wciąż mająca nadzieję na zejście się ze swoją byłą dziewczyną, również montażystką jej obrazów. Główną rolą gra rewelacyjna Vanessa Paradis, w stylizacji na atomic blonde – wspaniała i niejednoznaczna postać. Początkowo wykorzystuje śmierć aktorów, tworząc na jej podstawie fabułę nowego filmu, ale zależność między prawdą a fikcją ujawnia w dalszej części tragiczne konsekwencje. Morał tej historii jest taki, że nie można kraść z rzeczywistości, bo w końcu ktoś się o tę prawdę upomni. Wyświetlany w tym roku na festiwalu w Cannes film sam w sobie przypomina twór z innej epoki, zahaczając o neobarokowe szaleństwo wizualne i estetykę giallo, lecz swą poetyką i tempem odwołując się przede wszystkim do twórczości Georgesa Franju (Oczy bez twarzy, Judex albo zbrodnia ukarana). Szkoda, że ta medytacja na temat kina seksu i przemocy jest zwyczajnie za długa i przegadana. Mimo to dla fanów Paradis oraz szukających w filmach komentarza na ich temat – koniecznie!
Inną stylizację na minione kino obserwujemy w niemieckim Luz. O filmie napisałem osobny tekst, dlatego tutaj jedynie powtórzę, że debiut Tilmana Singera uważam za natchniony popis unikatowego stylu, przejawiającego się przede wszystkim w nietypowym prowadzeniu narracji, której podporządkowana jest oprawa audiowizualna. Surowość całości działa na widza obezwładniająco, choć film wymaga skupienia i zaufania reżyserowi. Na pewno najoryginalniejsza pozycja tegorocznego Splata, a dla niżej podpisanego też jedna z najlepszych.
Skoro już przy naszych sąsiadach zza zachodniej granicy jesteśmy – akcja Hagazussy Lukasa Feigelfelda dzieje się w XV wieku, w austriackich Alpach i prezentuje historię kobiety, od jej dzieciństwa po zostanie matką, która jest wciąż oskarżana przez lokalną społeczność o bycie czarownicą. Narracja nacechowana jest wyrozumiałością, a nawet współczuciem dla bohaterki (gra ją Polka, rewelacyjna Aleksandra Cwen, widoczna na głównym zdjęciu artykułu), zamkniętej przed światem, pogrążonej we własnej samotności. Reżyser umieszcza nas nie tylko w odległym czasowo miejscu, ale przede wszystkim jak najbliżej kobiety, której czyny z daleka mogą wydać się działaniami kogoś, kto rzeczywiście ma konszachty z diabłem. My jednak widzimy, kim jest w rzeczywistości, i jaki jest powód jej decyzji, nawet tych najbardziej przerażających. Hagazussa ma cechy poematu, kontemplacji na temat życia w zgodzie z własną naturą, choć finał wyraźnie daje do zrozumienia, że cena za to może być wysoka. Jest dziełem wizualnie pięknym i momentami poruszającym, lecz skłamałbym, gdybym napisał, że debiut Feigelfelda mnie zachwycił. Pomimo niewątpliwych walorów filmu refleksyjny tok opowieści działał na mnie wręcz usypiająco, a groza niektórych fragmentów wcale nie przełożyła się na strach bądź chociaż niepokój. Trudno nie docenić starań i ambicji twórców, ale ostatecznie Hagazussa wydaje się być stworzona tylko dla koneserów.
Tunezyjskie kino to rzadkość (co dopiero horror), dlatego seans Dachry był tym bardziej interesującym doświadczeniem. A przynajmniej powinien był być. Amatorskie śledztwo trójki studentów dziennikarstwa zabiera ich do ukrytej w lesie społeczności, która para się czarną magią i zjada duże ilości mięsa nieznanego pochodzenia. Klimat filmu jest ciężki, temat czarów i kanibalizmu mroczny, a ludowy aspekt historii działa ożywczo na schemat znany chociażby z Teksaskiej masakry piłą łańcuchową. Ale debiut Abdelhamida Bouchnaka wyraźnie ciągnie w dół scenariusz (autorstwa samego reżysera), który ma problem z zawiązaniem akcji – główni bohaterowie lądują w lesie dopiero po prawie godzinie seansu. Tam dzieje się dużo, ale na prawdziwy horror trzeba trochę poczekać, a gdy ten się pojawia, obraz szybko się kończy. Rozczarowanie może wynikać z przyzwyczajenia do wzorców klasycznych pozycji grozy, lecz akurat w tym przypadku narracja jest wyraźnie zapożyczona z kina zachodniego. Ostatecznie Dachra sprawia wrażenie zwyczajnie niedokończonej. Niedosyt.
Dziwnie zatytułowany Pyewacket ponownie odsyła nas do okultyzmu i czarnej magii, ale zaskakuje realistycznymi postaciami i racjonalnym podejściem do tematu. Kiedy matka nastoletniej Leah decyduje się na niemal natychmiastową przeprowadzkę, aby zagłuszyć w sobie ból po stracie męża, dziewczyna buntuje się przeciwko niej. Po ostrej kłótni, w przypływie gniewu, Leah odprawia rytuał, który ma doprowadzić do śmierci matki, ale bardzo szybko dziewczyna zaczyna żałować swojej decyzji. Podobał mi się ten kanadyjski horror Adama MacDonalda z kilku powodów. Po pierwsze, uwierzyłem w postaci, w ich niełatwe relacje, motywacje, w końcu w to, że nie ma tutaj prawdziwie negatywnych bohaterów – to złe emocje prowadzą do nierozważnych wyborów, nie czynią jednak z Leah złej osoby. Jej przyjaciele, zafascynowani okultyzmem goci, dziwią się czynem dziewczyny („Kto chciałbym zabić własną matkę?”), co dodatkowo umacnia historię w realistycznym świecie. Trudno jednak nie lubić głównej bohaterki, bardzo dobrze zagranej przez Nicole Muñoz, która w dalszej części filmu chce odwołać demoniczną siłę, wezwaną na jej prośbę. I do samego końca nie wiemy, czy to, co oglądamy, jest faktycznym działaniem nadprzyrodzonego bytu, czy też projekcją nastolatki, przerażoną konsekwencjami swojej decyzji. Powolnie tocząca się akcja może co poniektórych zrazić, a i sam film lepiej sprawdza się jako dramat niż horror – groza przejawia się tu najlepiej w poczuciu winy Leah i strachu przed nieznanym.