Co takiego sprawia, że NOCNA MSZA to NAJCIEKAWSZY serial 2021 roku?
Rywalizacja była nierówna. Nocna msza weszła do biblioteki Netflixa w tym samym czasie co Squid Game (mniej więcej, bo pierwszy tytuł miał premierę 24 września, drugi chwilę wcześniej – 18 września). Jak łatwo się domyślić, została bardzo skutecznie zakrzyczana. Nie mam nic do Squid Game, ba, równie dobrze mógłbym napisać odrębny felieton poświęcony temu tytułowi, bo jest to serial po prostu rewelacyjny. Trochę jednak szkoda, że Nocna msza na skutek szumu wokół koreańskiej produkcji cieszyła się mniejszym zainteresowaniem. Moja rola więc w tym, by takie perełki wygrzebywać i zachęcać do ich obejrzenia.
Z Nocną mszą powinni zapoznać się przede wszystkim ci z was, którzy wcześniej oglądali z zainteresowaniem takie produkcje jak Nawiedzony dom na wzgórzu czy Nawiedzony dwór w Bly. One również są do znalezienia w bibliotece Netflixa. Za wszystkie te tytuły odpowiada Mike Flanagan, moim skromnym zdaniem jeden z najbardziej prominentnych i interesujących współczesnych twórców horroru. Seans jego Oculusa zapamiętałem na długo. To on też miał na tyle duże jaja, by odważyć się nakręcić kontynuację kultowego Lśnienia. Kontrakt z Netflixem najwyraźniej mu służy, gdyż dzięki temu jego twórczość mogła wejść na jeszcze wyższy level. Teraz jego groza jest niespieszna i jeszcze wolniej dawkowana za sprawą rozciągnięcia jej na rozdziały.
https://www.youtube.com/watch?v=y-XIRcjf3l4
Punkt wyjściowy dla fabuły może wydać się oklepany. Mamy małe miasteczko rybackie osadzone na odizolowanej od cywilizacji wyspie (aż dziw, że dziś takie komuny faktycznie istnieją). Jego populacja przekracza nieco ponad setkę osób. Wszyscy mieszkańcy doskonale się znają i kultywują tradycje przekazywane z dziada pradziada. Jest lekarz, jest sklepik, jest szeryf, jest też osiedlowy pijaczyna. Normalka. W samym centrum społeczności stoi jednak katolicki kościół. Przez lata był prowadzony przez jednego proboszcza, ale ten w końcu się na tyle mocno posunął wiekiem, że obecnie sam wymaga opieki. Na jego miejsce przysłany zostaje młody ksiądz, który podczas nieobecności proboszcza ma kierować parafią. Boże Ciało? Poczekajcie na więcej.
Zbiega się to bowiem z przybyciem na wyspę głównego bohatera tej historii, chłopaka po przejściach, który swego czasu zabił dziewczynę, prowadząc po pijaku samochód. Odsiedział swoje i wraca niczym syn marnotrawny do swych bogobojnych rodziców. Zabawa zaczyna się w momencie, gdy ksiądz (świetny Hamish Linklater) zaczyna się konfrontować z chłopakiem (jeszcze lepszy Zach Gilford), próbując go naprostować, dotrzeć do jego zagubionej duszy. W tym celu inicjowane są sesje AA, które opierają się na rozmowie dwójki bohaterów. Nuda, pomyślicie? Owszem, ale jeszcze nie powiedziałem wszystkiego, bo też wszystkiego powiedzieć nie mogę, nie chcąc psuć wam zabawy. Ci z was, co pamiętają takie produkcje jak Miasteczko Wayward Pines czy w końcu pamiętne Twin Peaks, oglądając Nocną mszę, już na wstępie wyczują, że coś w tej społeczności śmierdzi.
„Cuda, cuda ogłaszają” – chciałoby się rzec, wykorzystując słowa jednej z pastorałek. Napięcie w Nocnej mszy rośnie bardzo powoli, ale w rezultacie stopniowo doprowadza do istnego trzęsienia ziemi; apokalipsy, by pozostać w zgodzie z tematyką. Nie tylko za sprawą tego, co widzimy na ekranie, ale głównie za sprawą tego, co dzieje się w naszych głowach. Okazuje się, że Nocna msza i mająca równoczesną premierę Squid Game mają ze sobą wiele wspólnego, być może dlatego są one właśnie tak dobre. To produkcje, nad którymi wisi aura tajemnicy, to produkcje, które polegają na wciąganiu widza w historię, wykorzystując wzbudzoną na samym początku ciekawość. Obie rozgrywają się na odizolowanej wyspie, obie są ponure, krwawe i bezkompromisowe. Z tą jedną różnicą, że Squid Game opowiada o grze i o tym, że jest ona metaforą życia. Nocna msza z kolei prowadzi rozgrywkę nie tyle z bohaterami, co z samym widzem, nieustannie myląc tropy, zwodząc i zaskakując.
Nie ma żadnego przypadku w tym, że podczas rozmowy z moim kumplem o serialu Nocna msza, usłyszałem, że według niego to najlepsza adaptacja Stephena Kinga. Cały myk polega jednak na tym, że to nie jest adaptacja prozy Kinga, choć ze wszystkich kadrów ją właśnie przypomina. To pierwsze oszustwo, które sprzedaje nam serial. Drugim jest to, w co finalnie przeistacza się ta historia. Można się było spodziewać, że jeśli za projekt odpowiada Mike Flanagan, to oglądany dramat w końcu wejdzie w ramy klasycznego horroru. Ale kto by przypuszczał, że (i tu, uwaga, zaczyna się lekkie spoilerowanie, z naciskiem na lekkie) będzie to tak interesująca, nietuzinkowa trawestacja motywów horroru wampirycznego?
Owszem, opowieści o potworach wysysających krew od zawsze miały wiele wspólnego z religią. Daleko nie trzeba szukać, wystarczy ponowny seans Draculi Francisa Forda Coppoli. Sprzyjają temu motywy upadłej, zagubionej duszy czy przede wszystkim ziemskiej nieśmiertelności, elementów składowych opowieści o wampirach. Pamiętam też szmirowatego, acz zaskakująco frapującego Draculę 2000, który także cholernie ciekawie wykorzystał pewne biblijne wątki, by zaprezentować je w opowieści wampirycznej. Ale to, co się dzieje w Nocnej mszy, to przykład mistrzowskiego łączenia różnych narracji, tradycji, przetartych wcześniej szlaków tematycznych po to, by ukształtować twór niezwykle wieloznaczny, wielowymiarowy, wieloaspektowy.
Można bowiem na Nocną mszę patrzeć jak na swego rodzaju pamflet lub, jak kto woli, przypowieść. Za pomocą mechanizmów wspólnoty kościelnej są tu na przykład ukazane parszywe metody indoktrynacji, wymierzone w stronę uległej, podatnej na wpływy społeczności. W całej historii pobrzmiewa ciekawe pytanie, dlaczego ta społeczność ślepo kroczy za słowami lidera, nawet jeśli z góry wiadomo, że jest to marsz ku przepaści. Dlaczego nikomu nie przychodzi do głowy, że tak jak możemy mieć do czynienia z głosem Boga, tak przecież może to wszystko dziać się za sprawą diabła? Spece od psychologii społecznej nazywają to zasadą zaangażowania i konsekwencji. Kupiłem to, przychodzę na spotkania od lat, pokazano mi nawet cud, to przecież będę to robił dalej, bo za daleko już zabrnąłem – znacie to przecież z autopsji.
Przypowieścią jest Nocna msza jednak głównie w wymiarze egzystencjalnym, co spodobało mi się najbardziej. Te wszystkie fikołki fabularne, nagłe śmierci, latające potwory to dość zaskakujące elementy składowe historii mającej skłonić do refleksji nad życiem i śmiercią. Tylko tyle i aż tyle. Co sam reżyser podkreślił, kręcąc tę scenę z wielkim namaszczeniem, kluczowym dialogiem Nocnej mszy jest ten rozgrywający się pomiędzy bliskimi sobie Erin a Rileyem. O tym, co dzieje się z nami, gdy już pożegnamy się z tym światem. Ich słowa, ich postawy stanowią niemalże symboliczny obraz odwiecznego rozłamu w podejściu do spraw ostatecznych. Rozłamu na naukę i religię.
Pod tym względem Nocna msza styka się poniekąd z ubiegłorocznym hitem od HBO, czyli serialem Wychowane przez wilki. I tym razem Flanagan zachował się bardzo rozsądnie, wskazując, że nam się może coś wydawać, możemy pewne rzeczy przypuszczać, ale nigdy nie będziemy wiedzieć na pewno, co czeka nas po śmierci. A to z prostego powodu. Bo całe nasze istnienie to fikcja. Wszystko, co dotykamy, wszystko, o czym myślimy, wszystko, co postrzegamy zmysłowo – to tylko wynik naszego kulturowo narzuconego sztafażu pojęciowego, w którym funkcjonujemy. Boga wyobrażamy sobie jako siwego dziadka bujającego na chmurce. W opozycji do tego myślenia wolimy widzieć wszędzie całkowitą pustkę i brak sensu, bo przecież nie ma na sens żadnego dowodu empirycznego. I tak się przepychamy.
A Mike Flanagan chce nam powiedzieć, że nie warto tracić czasu i energii na to, by zastanawiać się, co będzie, bo ułomność naszego umysłu i tak tego nie ogarnie. My łakniemy odpowiedzi, łakniemy umieszczenia zjawisk w określonym porządku. Jeśli widzimy skrzydlatego potwora gustującego w naszej krwi, to chcemy widzieć w nim anioła, zapominając, że może jest to tylko kierowane instynktem zwierzę, którego rola w tej historii jest mocno nadinterpretowana. Czasem lepiej odpuścić, przyznać się do tego, że pewne rzeczy nas najzwyczajniej w świecie przerastają.
Podsumowując, chcąc zachęcić do seansu, powiem krótko. Dlaczego Nocna msza to najbardziej interesujący oryginalny serial Netflixa tego roku? Bo to serial o nas, na naszych troskach, podany jednak w wyjątkowo nietypowy sposób. Od pierwszych minut angażuje, wykorzystuje ślady naszej chrześcijańskiej kultury, by metaforycznie opowiedzieć o naszej podatności na wpływy, o naszej bezrefleksyjności, o naszej słabości po prostu. Zostały tu wykorzystane różne tropy narracyjne, od grozy, przez opowieść w duchu mystery, na klasycznym dramacie kończąc, które finalnie doprowadzają nas do konfrontacji z samymi sobą. Squid Game – okej, ale to nie ten wymiar wyzwania dla widza. Pytanie „kim jesteśmy?” jeszcze nigdy nie zostało postawione w tak typowych i zarazem niecodziennych okolicznościach. I jeszcze nigdy tak mocno nie chwyciło mnie za serducho.