Celuloidowy fetyszysta #11. Polityka i seks
Prawie dziesięć lat temu na łamach KMF pojawiło się kilka felietonów-nie felietonów o wdzięcznej nazwie Celuloidowy fetyszysta. W ten sposób się tytułowałem wówczas, w ten sposób mogę się tytułować i teraz, bo zbyt wiele nie zmieniło się w mojej fetyszyzacji tego, co filmowe (choć tutaj na pewno mocniej rozwinęło się umiłowanie seriali).
Po latach powracam do tej idei i tak jak wtedy skupię się na komentarzu do tego, co ważne lub mniej ważne, ale z subiektywnego punktu widzenia zawsze intrygujące. Od trzech do pięciu spraw w każdej odsłonie, bez silenia się na obiektywizm. Dłużej i krócej. Nieregularnie.
- Superprodukcja według ministra Glińskiego.
- Kino zaangażowane politycznie Wojcieszka.
- Nauka o seksie.
SUPERPRODUKCJA PATRIOTYCZNA WEDŁUG MINISTRA GLIŃSKIEGO
Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Piotr Gliński, zapowiedział realizację narodowej superprodukcji filmowej, która ma wpisać się w politykę historyczną stanowiącą misję miłościwie nam panującego rządu. Ma zostać ogłoszony konkurs na scenariusz, mają być wybrani twórcy, budżet produkcji będzie pewnie rekordowy. To zaanonsował tuż po objęciu teki ministra, powtórzył kilka dni temu na oficjalnej, pierwszej konferencji prasowej.
Ten projekt realizujemy we współpracy ze Stowarzyszeniem Filmowców Polskich, ze środowiskami filmowymi różnych opcji czy wrażliwości ideologicznej, z wykorzystaniem naszych instytucji resortowych – mówi minister.
Od razu zapowiada, że nie będzie wspierał żadnych polskich Boratów, bo one nie uświetnią przecież obchodów setnej rocznicy odzyskania niepodległości przez Najwyższą. Tylko poważne dzieło, odpowiednio spektakularne i o odpowiedniej tematyce zapewni odpowiedni rozgłos, który będzie słyszalny pod każdą szerokością geograficzną. Oto Polacy – wielki naród, ze wspaniałą historią, która przyssie do ekranu Chińczyka, Francuza, Gwinejczyka i Urugwajczyka; z bohaterami, jakich świat nie widział i się nie spodziewa; w plenerach, które każdego zadziwią, zachwycą i ściągną natychmiast turystów w nasze góry, w jeziora, w puszcze.
Cudowne plany, jakże realistyczne, jak świadome przeciwności losu, jak cudownie przeanalizowane, jak skrupulatnie zbadane.
Słysząc te zapowiedzi, mimowolnie łapię się za głowę z kilku powodów. Po pierwsze Borat to znakomita, bystra i celna satyra, której życzyłbym sobie w wersji polskiej – albo Gliński filmu nie widział i sugeruje się tylko głupkowatą facjatą Sachy Barona Cohena, albo widział i zbyt szybko zauważył tam siebie w roli jednego z bohaterów, z którymi Borat przeprowadza wywiady – wtedy takie intelektualne kuksańce są rzeczywiście niezbyt miłe i chciałoby się ich zakazać/nie wspierać/pogardzać nimi.
Po drugie, ta wielkopolskość, ta narodowa duma, ta przebogata historia nie potrzebują hollywoodzkiego spektaklu, żeby być słyszane. To tak nie działa i trzeba kompletnie nie orientować się w kinematograficznych tendencjach, żeby brnąć w takie farmazony. Oczywiście wielomilionowy budżet to głaskanie ego polskiej kinematografii – na pewno znajdą się twórcy, którzy z dotacji chętnie skorzystają, na pewno media podchwycą temat, będzie głośno i radośnie. Na pewno przykładowe pięćdziesiąt milionów baksów na polski film to swoiste mizianie dobrego samopoczucia wyborców i leczenie kompleksów. Jeśli jednak chcemy opowiadać o polskości, to nie w tak tendencyjny sposób – nie przez tworzenie wielkich spektakli i wielkich narodowych narracji.
Powód takiego przekonania jest prosty: Hollywood nie dogonimy, a nawet dobre efekty specjalne i bogata scenografia nie spowodują, że ktoś nas za granicą zauważy. Jak mawiał dobry kolega, popijając miód pitny za dwa złote, nie liczy się bowiem wielkość magicznej pałeczki, ale jej tajemna moc. A ta ma być zbudowana na bazie historii z wyczuwalnym propagandowym smrodkiem. To się nie uda, zlitujcie się, politycy. Bitwa pod Wiedniem niczego nie nauczyła? 1920 Bitwa warszawska nie zawstydziła? Syberiada polska nie pokazała, w jaki sposób nie prezentować historii? Kazachski Nomad się udał (niezły casus swoją drogą, lektura obowiązkowa dla ministra Glińskiego)? Albo inaczej: czy nie widzicie ewidentnych różnic między losami Polski a na przykład Szkocji (bo w tle słychać wciąż westchnięcia do Bravehearta)?
Co się więc liczy? Dobra opowieść. Nie skupianie się na sukcesach, bogoojczyźnianych sporach i kreowaniu określonego wizerunku Polski, a właśnie – zaskoczenie, niszczenie przekonań, walka ze wstydem, z tajemnicą. Niemcy, robiąc Upadek, Sophie Scholl czy Życie na podsłuchu, myśleli przede wszystkim o intrygującej historii, mając za nic dobre samopoczucie narodu – tym wygrywali, zdobywając uznanie, nominacje do wielu nagród i Oscary. Zresztą przyglądając się temu najlepszemu wskaźnikowi, jakim są oscarowe nominacje, weneckie Lwy, canneńskie Palmy, berlińskie Niedźwiedzie, widać wyraźnie, że filmy uznawane za najlepsze i najwartościowsze uciekają bardzo daleko od hollywoodzkiego blichtru. Nikt się nie ściga z kalifornijskimi bossami, bo w takim starciu nikt nie ma najmniejszych szans. Pomijam tu oczywiście chińskie superprodukcje, których ambicja zazwyczaj nie wykracza poza rynki azjatyckie, natomiast Polska, mały kraik na mapie świata, nie powinien wchodzić do tej samej rzeki, co kazachscy, rosyjscy czy chińscy twórcy, którzy kino traktują jak im Lenin przykazał.
No i kwestia Idy, tej podłej, antypolskiej, prożydowskiej i ubeckiej wywłoki.
Można nie cenić Idy, ale żaden inny film nie zrobił w ostatnich latach dla polskiego kina tyle, ile Pawlikowski. Kpiarski ton rządzących – mających na ustach idiotyczne argumenty współgrające z durnymi antysemickimi przekonaniami – diametralnie rozmija się z faktycznym osiągnięciem Idy, która była oglądana na całym świecie, została doceniona najważniejszymi nagrodami i świadczyła jak najlepiej o polskiej filmowej kondycji. Kino inteligentnie poprowadzone, efektowne przez formę, ale nie efekciarskie, otwierające umysły na nowe doznania, szanujące swoich bohaterów, skupione na ciekawej, uniwersalnej historii na specyficznym ale zrozumiałym tle – to jest kierunek, który obrał Pawlikowski, ale również Andrzej Wajda, Krzysztof Kieślowski, Wojciech Jerzy Has, Roman Polański, czyli najbardziej rozpoznawalni twórcy polskiego kina. Dlaczego Gliński nie mówi o nowej Ziemi obiecanej? Dlaczego nie zerka życzliwiej na filmy Kieślowskiego? Dlaczego nie chce czerpać z tej trudnej, niewdzięcznej historii, na bazie której Polacy i świat cały mogą się czegoś dowiedzieć, nauczyć? Dlaczego nie mówi o genialnej współczesnej rodzimej literaturze, która domaga się uwagi i wsparcia? To jest gleba, na której wyrośli mistrzowie nie tylko naszego kina. Nie lepiej ją pielęgnować, zamiast nawozić polityczną chemią?
Polscy twórcy – ci najlepsi, najbardziej docenieni, tworzący najlepsze obrazy – nie byli marionetkami na pasku władzy (choć za jej pieniądze) i to ich autorska wizja kina zdobyła zaufanie. I tu przechodzimy do innego typu konstatacji: można mówić wiele niedobrego na temat współczesnego kina polskiego, ale ktoś, kto ogląda coś więcej niż popularne romcomy, z łatwością zauważy sporą zmianę, która wypływa ze zrozumienia czym była i jest siła kina autorskiego, które nie ogląda się na modę i życzenia polityków. Każdego roku mamy na ekranach wiele wyśmienitych filmów, których, co prawda, wielkim problemem jest marketingowe wsparcie poza granicami kraju, niemniej dzieje się dużo dobrego, wartościowego. Ale żeby to zauważyć, trzeba polskie kino oglądać, przyglądać się jego rozwojowi, szczególnie gdy w grę wchodzą większe pieniądze – trzeba widzieć porażki (Hiszpanka), ale i sukcesy (Miasto 44).
Nie uzurpuję sobie prawa do wiedzy o tym, co się powinno kręcić, ale – jako widz – wiem, czego nie chciałbym oglądać: ideologicznych kopii hollywoodzkich blockbusterów. Nie chcę podatkami wspierać filmów zapatrzonych w propagandowe idee i twórców uważnie przysłuchujących się podszeptom polityków. To tak nie działa. Nie narażajmy się na śmieszność.
Jeśli wyjdzie z tego chała, to ja się schowam pod ziemię ze wstydu, to będzie moja porażka – mówi minister w wywiadzie dla NaTemat.
Kłopot w tym, że to nie będzie porażka ministra, ale porażka polskiej kinematografii.
KINO ZAANGAŻOWANE POLITYCZNIE WEDŁUG WOJCIESZKA
Pozostajemy w polityce.
Przemysław Wojcieszek chciałby być Johnem Cassavetesem polskiego kina. Oficjalnie niezależny, bezkompromisowy, nie uginający kolan przed nikim. Jeśli coś mówi, to bez słuchania suflerów. Jeśli coś tworzy, to poza jakąkolwiek kontrolą i najczęściej także poza systemem finansującym twórców filmowych (PISF). Stoi obok wszystkiego i wszystkich i aż trudno powiedzieć, czy go podziwiać, czy jednak drwić. Wywiad z Wyborczej wzmacnia wizerunek buntownika. W tej niszy dość mu wygodnie, a ja również nie mam nic przeciwko, bo filmy, które tworzy, są dobre (Sekret, Głośniej od bomb, W dół kolorowym wzgórzem).
Sprawa wygląda prosto – właśnie zakończył zdjęcia do filmu Knives Out, którego premiera jest zapowiedziana już za chwilę, bo na festiwalu Berlinale. Sprawa z pokazem na słynnym festiwalu jest dość niejasna, bo ani nazwiska Wojcieszka, ani tytułu filmu nie znajduję nigdzie na stronie Berlinale, więc będzie to pewnie jakiś nieoficjalny i niezapowiedziany pokaz. Mniejsza z tym, czy chęci wyprzedziły fakty – do rozpolitykowanego, społecznie zaangażowanego i doceniającego ideologiczną wywrotowość programu Knives Out pasuje. Bo Wojcieszek mocno, z przytupem i niezwykłą odwagą ma zamiar wbić szpilę we współczesną Polskę i sposób uprawiania polityki, medialne ściemy, mechanizmy propagandy. Film dekonstruuje zmitologizowaną polskość – mówi reżyser – obnaża mechanizmy działania zbiorowości, uwypukla szczeliny w perfekcyjnie zaprojektowanych osobowościach głównych bohaterów. Rana ma być zadana wszystkim, choć zaangażowania po jednej ze stron Wojcieszek nie ukrywa, wkłada bowiem w usta bohaterów tego typu słowa:
Głosowałem na Dudę. Ale powiem ci szczerze, głosowałem na niego z litości. Przez rok był u nas prawnikiem jak rozkręcaliśmy firmę, ale nie radził sobie, więc musieliśmy wynająć kogoś innego. Pewnego dnia patrzę i gość startuje na prezydenta. Ale miał już inny numer. Przeczytałem w necie jego program, ale to się, kurwa, nie trzymało kupy. Ale zagłosowałem na niego. Mam parę zdjęć ze starych czasów jak grillujemy razem kiełbasę z Lidla. Polska to mały kraj.
Co mu przyświeca? Na pewno większa idea, przeczytajcie zresztą te słowa:
Zrobiliśmy film będący w totalnej opozycji do tych quasi-faszystowskich pomysłów na kino propagowanych przez obecną władzę. Zadajemy też kłam temu, co powtarza branża – że nie da się teraz zrobić mocnego, politycznego kina, więc raczej nikt nie będzie nas kochał. Całe środowisko filmowe sra w gacie ze strachu i ogląda filmografię Leni Riefenstahl na ripicie, żeby zaadaptować swoje pomysły pod fantazje brunatnych prostaków. A my celujemy im wszystkim w zęby. Instytucje zajmujące się kinem w Polsce to groteskowa fasada. Żeby robić tutaj takie kino trzeba mieć nerwy ze stali, ale to właśnie lubię. Psujemy humor faszystom. Czy może być coś bardziej zajebistego?
Nie może, Przemysławie, nie może.
Abstrahując już od poglądów Wojcieszka, które oceniać można różnie (na pewno nie jednoznacznie), to chwali się, że jest szczery w swoich deklaracjach. Podoba mi się, że robi kino polityczne, nie biorąc za cel jakiejś afery, jakiegoś wycinka medialnej rzeczywistości, tylko skupia się na emocjach i rozczarowaniach. Nie sięga po polityczny dorobek dwudziestu sześciu lat i ocenę tych dobrych i złych zmian, ale przygląda się i słucha tego, co tu i teraz; skupia się na serwowanej przez polityków wszelkiej maści ściemie, która irytuje tym bardziej, że tak łatwo się jej poddajemy.
Czeka więc nas ciekawy pojedynek – Smoleńsk kontra Knives Out.
Nie stawiam pomiędzy nimi znaku równości, mimo że oba filmy są po przeciwnych stronach barykady. Dwa filmy polityczne, skrajnie od siebie odmienne w formie i treści, nie tylko pod względem ideologii, ale i na bazie tego, na kim skupiona jest uwaga, na jakich emocjach. Będzie się działo.
NAUKA O SEKSIE
I jeszcze zostaniemy w klimacie kina polskiego, tym razem z informacją o Sztuce kochania, która ma opowiadać barwną historię Michaliny Wisłockiej. Sam mam na półce tę książkę, z czerwoną okładką i kilkunastoma stronami niezwykłych pozycji – ach, młodości! To Wisłocka była moim pierwszym „playboyem”, to opisy z jej książki były moim pierwszym „twoim weekendem”!
Sukces znakomitych Bogów rozochocił polskich twórców, którzy nareszcie poczuli, czym jest kino gatunkowe i uświadomili sobie, na czym polega biografia filmowa z prawdziwego zdarzenia. Mistrzami opowieści o słynnych ludziach i ich czynach oczywiście są Jankesi, ale Łukasz Palkowski sięgnął po wszystkie najlepsze wzory w celu wyciśnięcia emocji i miksowania dramatu z komedią. Tym razem na tapecie niezwykła postać Michaliny Wisłockiej, której książka Sztuka kochania mówiła o seksie i kochaniu. W głębokim PRL-u – nie do pomyślenia taka odwaga, tym bardziej, że naukowej brawurze towarzyszył niezwykły upór bohaterki i olbrzymi sukces wydawniczy. Rewolucja? Jak najbardziej, bo przy okazji też spór o patriarchalny system Polski Ludowej.
W roli głównej – Magdalena Boczarska. Scenariusz pisze Krzysztof Rak, a produkuje Piotr Woźniak Starak (obaj odpowiadają za Bogów). Reżyserii podejmie się Maria Sadowska, piosenkarka, gwiazda Tęczowego Music Boxa, jurorka The Voice of Poland i twórczyni bardzo przyzwoitego Dnia kobiet z 2012 roku.
korekta: Kornelia Farynowska