Dredd a sprawa polska
Otrzepując się z kurzu po wysokooktanowym seansie „Dredda" wpadła mi do głowy przerażająca myśl. Żyjemy w kraju, w którym taki film nie mógłby powstać z przynajmniej miliona powodów, a efekty wizualne, do których pięt nie dorastamy, wydają się stanowić najmniejszy problem.
Scenariusz „Dredda” ma konstrukcję cepa, ale takiego, który robi piorunujące wrażenie jak ktoś nim sprawnie macha. Ekspozycja ogranicza się do ekspresowego przedstawienia miejsca akcji oraz bohatera, bez wnikania w detale i tracenia czasu na dialogi. Przekaz jest prosty jak drut: „Miasto przyszłości, źle się dzieje, sędziowie – napierdalać!”(*). Tyle wystarcza, aby fabuła od pierwszej do ostatniej sekundy trzymała widza za uzdę nie dając chwili wytchnienia.
Brytyjczycy skubnęli (choć podobieństwa to może przypadek, wszak mówią, że nie skubnęli) pomysł wyjściowy z azjatyckiego „The Raid”, ale to nic, bo jeśli na kanwie tego samego pomysłu powstaje wersja lepsza o długość drogi mlecznej od „oryginału”, to jestem, cholera, za! „Dredd”, może nieświadomie, bierze z „The Raid” wszystko co najlepsze, eliminując wszystkie babole popełnione przez Azjatów. W brytyjskim akcyjniaku postaci nie rzucają nagle karabinów na podłogę i nie mierzą się jeden vs. drugi na gołe klaty i gumowe noże. Tu każdy trzyma spluwę w łapie do końca i nie odpuszcza, nie ma honorowych potyczek, nie ma kozakowania, wszyscy chcą zabić i wszyscy przeżyć. Nawet dobroduszny jak się zdaje dozorca, zapowiadający się na oczywistego pomocnika Dredda i Anderson, dba tylko o własny tyłek i nie otwiera naszym bohaterom drzwi. Fuck Yeah! – chce się zakrzyknąć w takich momentach z życia wziętych. Nic po sznurku, wszystko na przekór standardom i przyzwyczajeniom widzów.
Główny bohater, redefiniujący pojęcie stoickiego spokoju, to już w ogóle inna galaktyka. Przez cały film spod przyłbicy widzimy tylko kawałek jego porośniętej trzydniową szczeciną facjaty, o którą można zapalać zapałki, ale to kawałek wyrażający wszystko to, co gęba zabijaki wyrażać powinna. Oczy okazały się zbędnym środkiem wyrazu. Dredd Karla Urbana (czyżby rola życia pod przykrywką?) to bezkompromisowy twardziel-służbista. I choć te dwa słowa zdają się wykluczać, z ich konglomeratu powstaje najbardziej bezlitosny madafaka w dziejach kina akcji. Pieczętuje to scena, gdy sędzia-twardziel wychodzi z dymu, bez słowa rzuca martwego(**) bandziora sto pięter w dół, odwraca się i odchodzi, komunikując niewerbalnie pewnej siebie Ma-Mie (kapitalna Lena Headey), że to nie on wlazł do nieodpowiedniego pomieszczenia, lecz że to oni zamknęli u siebie nieodpowiedniego gościa. I to szorstkie, męskie zakończenie. Żadnego zdejmowania hełmu, pokazywania twarzy, wzniosłego pitu-pitu czy buzi-buzi z Anderson. Żółtodziób zdał egzamin, sorry, że tak długo to trwało, odsuń się, jadę na miasto szukać kolejnego ścierwa do osądzenia… Karl Urban kawałkiem nosa i ustami wygrywa większą charyzmę niż cały Bruce Willis w „Die Hard 4.0” i jest tak konkretnym zawodnikiem, że w cieniu jego zajebistości stoi nawet Stallone z całą ekipą swoich „Niezniszczalnych 2” i ich czerstwymi one-linerami.
No dobra, ale dlaczego taki film jak „Dredd” nie mógłby powstać w Polsce?
Przecież rodzimi scenarzyści potrafią wymyślać i pisać scenariusze, to i taki, nie za bogaty przecież w treść, choć przy tym angażujący emocje actioner mogliby skrobnąć. No właśnie, potrafią, mogliby, dlaczego więc nikt w tym kraju nie ma jaj, żeby napisać taką banalnie brutalną i niepoprawną politycznie postać jak Dredd i taki naładowany adrenaliną skrypt jak „Dredd”?
Pewnie dlatego, że polski Sędzia Dredd, nawet w Polsce przyszłości, nie mógłby zaistnieć. Przede wszystkim łamałby ustawę przeciwdziałającą zakrywaniu twarzy w miejscach zgromadzeń publicznych. Jeśli już pokonałby problemy proceduralne dotyczące hełmu, chodząc przez pierwsze 40 minut filmu od urzędu do urzędu i od okienka do okienka, natrafiłby na kolejną, usankcjonowaną polskim prawem przeszkodę. Zamiast krzyczeć za bandytą, że „Prawo to ja!”, to znaczy on, musiałby wydzierać się „Stać policja”, „Stać, bo strzelam” i wreszcie „Przepraszam, że strzelam!”, oddając strzał ostrzegawczy w powietrze, w ziemię lub ścianę. Jeśli drań, pomimo tak ostrego i zdecydowanego działania dalej ucieka, to należy dogonić, obalić, a przy tym uważać by podejrzany łokci ni kolan nie pościerał, bo zaskarży o brutalność organów ścigania i dupa zbita, koniec filmu. O ile polskiemu Dreddowi nie skończy się amunicja i cierpliwość przy pierwszym Bad-guyu, akcja jakimś cudem się może zawiąże, choć nie ma co liczyć na stosy trupów czy krew lejącą się z szatkowanych kulami ciał.
Załóżmy jednak, że polski Dredd wzorem brytyjskiego, zrobił siekierezadę („Strzeliłem, uważaj, kula, ups, sorry…”) i nakarmił przeciwników ołowiem, i co teraz? Ano tłumaczenie przed przełożonymi, że ostrzegawczy strzał w powietrze trafił w głowę i że drań sam się potknął i wyleciał gapa przez barierkę sto pięter w dół. Następnie rozliczanie się z każdej wystrzelonej kuli, odpieranie oskarżeń sąsiadów zabitych dealerów, bo „to byli tacy uczynni, młodzi ludzie, śmieci pomogli wynieść, dzień dobry powiedzieli”, a on wziął i wystrzelał ich jak kaczki, bo raz w życiu, wieeelka sprawa, zdarzyło im się wyciągnąć broń na stróża prawa. Przecież do tej pory byli niekarani, więc jednego człowieka przysługiwało im zastrzelić bez większych konsekwencji…
Tak w ogóle, żeby zrobić pełnokrwistego „Dredda" w polskich realiach, musiałby to chyba być serial – w pilocie Sędzia narobiłby bałaganu, a przez kolejnych pięć sezonów siedziałby na zmianę za biurkiem i na sali sądowej, tłumacząc się z tego co zrobił. Szósty sezon to już koleś z wyhodowanym od papierkowej roboty brzuchalem i odsiadka, no i samobójstwo w celi z okrzykiem „nie wieszajcie mnie!” na ustach. Taki to mógłby być polski Dredd, jakby w ogóle był. Polski dramat o skrzywdzonym przez system policjancie. Jeśli jakimś cudem powstałby taki film, powinien obowiązkowo być ekranizacją lektury, a akcja dziać się na Śląsku. W dobrym tonie byłoby, gdyby Dredd wywodził się z rodziny górniczej w trudnej sytuacji finansowej, dziadek jego pamiętałby Katyń, a cały obrazek opierałby się na ukochanej przez naszych filmowców narodowej martyrologii, rozliczałby się z PRL-em i zahaczał przynajmniej o jeden nieudany zryw narodowy.
Polacy nie potrafią nakręcić trzech rzeczy: strzelaniny, sceny łóżkowej i sceny w dyskotece.
Zerknijcie sobie na akcje w „Hansie Klossie” czy „Weekendzie”. To prawdziwy koszmar nie tylko dramaturgiczny i realizacyjny, ale i efektowy. Jak można wkleić do filmu eksplozję z Painta? Jak im nie wstyd? Slow-motion w polskich filmach to temat na oddzielny wpis. Używane jest w nich w sposób niewolniczo odtwórczy względem Hollywood. Ślepe naśladownictwo bez krztyny pomyślunku, ot wstawmy tu, tu i tu zwolnione tempo, widzom się spodoba, chwilę sobie odpoczną od szybkiej akcji, siorbną Coli i umoczą Naczos w keczapie bez gubienia wątku.
W tym miejscu wrócę na chwilę do pełnego przemocy „Dredda”, który przekornie, w samym centrum mega-rzeźni oferuje nam najbardziej klimatyczne i wizualnie dopieszczone slow-mo w historii kina, takie, przy którym Zack Snyder robi pod siebie z zazdrości. W dodatku te cud-miód niemal baśniowe wstawki ilustrujące odjazd po narkotyku, dotyczą nie Calineczki, a czarnych charakterów, tak czarnych, że swoje ofiary obdzierają żywcem ze skóry i fundują darmowy przelot na trasie „setne piętro – podłoga”.
Nie potrafimy, nie umiemy czy boimy się robić takie zajebiste, odważne kino? Mamy przecież pieniądze na kinematografię z PISFu – no tak, te idą na freski rozliczeniowe, misyjne bądź lekturowe, o biedzie lub wojnie. Mamy genialnych autorów zdjęć – no tak, wszyscy siedzą w Stanach i trzepią genialne kadry dla Spielberga i innych. Mamy niebanalnych twórców efektów specjalnych – wszyscy kojarzą Tomasza Bagińskiego (tkwi on uparcie w krótkim metrażu), ale zerknijcie tylko przy czym maczał palce inny nasz rodak Jakub Grygier:
Oprócz zdarzających się raz na jakiś czas perełek („Sala samobójców”, „Wojna polsko-ruska”) nie potrafimy wyrwać się poza siermiężną, bezpieczną formę. Nie potrafimy zaszaleć obrazem ani dźwiękiem – w tym drugim przypadku i tak trzeba się cieszyć, gdy podczas oglądania polskiej produkcji nie musimy się dopytywać osoby siedzącej obok: „Hę, co on powiedział?”.
Potrafimy za to taśmowo robić mega-produkcje historyczne z Nataszą, która pomyliła CKM-y (if You know what I mean ;), fatalną batalistyką i Danielem Olbrychskim w pakiecie z Borysem Szycem w obsadzie. Bo nasi reżyserzy nie przyjmują do wiadomości, że dobre kino historyczne z dobrą batalistyką zaczęło się i skończyło na „Potopie” i żadne 3D ani chaos montażowy nie zatuszuje partactwa. No i ciągle łoimy „Najbardziej oczekiwane filmy roku”, „Filmy dekady” i „Najbardziej oczekiwane komedie roku”, na które nie czeka nikt poza pomysłodawcami tych wypranych z oryginalności sloganów. Choć akurat w tym drugim przypadku, po łomocie, jaki zafundowali tfurcom komedii „Kac Wawa” Tomasz Raczek, internauci oraz każda instancja krytyki filmowej na tym globie, ilość najbardziej oczekiwanych komedii roku na jeden miesiąc kalendarzowy, jakby trochę spadła.
I właśnie z wyżej wymienionych, podanych może w nieco roztrzepany sposób powodów, w Polsce nie mógłby powstać tak świetnie zrealizowany, bezkompromisowy, krwawy i idący pod prąd „Dredd”. A jedyny sędzia, jaki może bez problemu zaistnieć na rodzimych ekranach, to wciąż Sędzia Anna Maria Wesołowska.
* – to nie wulgaryzm, to cytat z „Kapitana Bomby”
** – Ciuniek zwrócił mi uwagę, że ten bandyta nie był jeszcze martwy, gdy Dredd nim rzucał, ale ja uważam, że oni wszyscy byli martwi już w momencie, gdy za Dreddem zatrzasnęły się drzwi budynku…