A mnie się NOWY MATRIX bardzo PODOBA
Mojemu tekstowi nadałem może i nieco zaczepno-klickbajtowy tytuł, ale, uwierzcie mi na słowo, zupełnie zgodny z moimi wrażeniami po już dwóch seansach Matrixa Zmartwychwstań. Jeśli zatem ktoś nowego filmu Lany Wachowskiej bardzo nie lubi, może w tym momencie wyłączyć odbiornik, bo regulowanie nic nie da. Przede wszystkim Zmartwychwstania oczarowały mnie stroną wizualną. Żywe, naturalne, nasycone, kontrastowe kolory, tak bardzo stojące w opozycji do dobrze znanej zielonkawo sino smutno nieco dołującej, aczkolwiek klimatycznej tonacji oryginalnej trylogii, cieszyły moje oczy niemal każdym kadrem. Że bardziej kolorowo i że tak powiem, radośnie? I co z tego, Terminator: Genisys też był bardziej kolorowy od filmów Camerona! Był zresztą bardziej kolorowy od Teletubisiów, no dobra, Genisys to akurat słaby przykład… Podsumowując jednakże tę bliską przesadnego nasycenia kolorystykę nowego Matrixa; gdyby siostra Wachowska pozostała wierna estetyce trylogii, też byłoby marudzenie, że jak to, minęło 20 lat, a dostajemy czwarty raz to samo i tak samo? Jak w tym dowcipie, którego puentą było: Zając, a ty znów bez czapki chodzisz… czyli i tak źle, i tak niedobrze.
Efekty specjalne czwartej odsłony przygód Neo i Trinity, choć nie tak rewolucyjne ani rewelacyjne, jak w części pierwszej, co do tego pełna zgoda, wszak szans na to nie było, przynajmniej próbowały pokazać coś nowego / zaskakującego (choćby eksperymenty formalne ze slow-motion & stopklatki z udziałem świetnie bawiącego się rolą Neila Patricka Harrisa), czego nie robi dziś 99% tłuczonych jakby spod jednej matrycy, produkcji kina akcji. Przeto podoba mi się tu i strzelanina w pociągu, i wszystkie walki kung-fu, i cała rozbudowana finałowa sekwencja, na czele ze scenami na dachu i ostrzałem śmigłowców. Warstwa wizualna jest tu chwilami na swój w pełni świadomy sposób, nierealistyczna, jakby teatralna, ale zawsze, w każdym kadrze, dopieszczona i po prostu piękna, jakby nakręcona już nie w 8, a w jakimś niebotycznym 16K. Ostatnio jakością obrazka tak bardzo porwał mnie bodaj tylko czwarty Mad Max. Podobnie zresztą jak w superhicie George’a Millera, fabuła Zmartwychwstań może sobie spokojnie zejść na drugi plan, bo tu się moi drodzy ogląda i tu się moi drodzy podziwia. Co wcale nie znaczy, że scenariusz jest w czwórce Matrixa zły, bo zły nie jest, co najwyżej głupiutki, ale w sympatyczny – przynajmniej dla mnie – sposób. Powiem więcej, Zmartwychwstania są – znowu jak dla mnie – sequelem (tu powiedzą, że Donica zgłupiał kompletnie) znacznie lepszym od napuszonej Reaktywacji i nadętej Rewolucji, kontynuacji sztywnych jak pal Azji. Nieszczerych w tej swojej sztucznej wzniosłości, tym swoim sileniu się w skazanych na niepowodzenie próbach dorównania oryginałowi.
Tamte filmy sprawiały wrażenie, jakby stały na baczność, kopiując w kółko zagrania techniczne z arcydzieła z 1999 roku, i na siłę dorabiając do niego coraz głębsze i kolejne płaszczyzny postrzegania mesjanizmu Neo, by przykryć fabularną tak naprawdę pustkę. Robiły to w dodatku w sposób cholernie nudny, przegadany i wysilony, zmanierowany do bólu. Tam nawet Neo wbili w niewygodny obcisły płaszcz do samej podłogi, wyjęty żywcem z… salonu z płaszczami, robiąc z Neo-kozaka znanego z Jedynki, Neo-sztywniaka znanego z Dwójki. Czwórka robi w sumie to samo, czyli kręci młyńca wokół tematu Wybrańca, pełna zgoda, ale po pierwsze robi to znacznie żwawiej, choć jest wielowarstwowa bardziej niż pierwszy Matrix, a nawet bardziej niż najbardziej zaawansowany retusz z Photoshopa. Po drugie, w Czwórce Neo też niby wdziewa taki sam płaszcz, jak w Dwójce, ale już niezapięty, przez co Neo nie jest już – dosłownie i w przenośni – spięty. I, co najważniejsze, Neo w Zmartwychwstaniach kompletnie zlewa te wszystkie przepowiednie-srednie, nie interesuje go bycie żadnym wybrańcem-srańcem, czy walka z maszynami (-srami?), on tu tylko i po prostu szuka miłości. Trzeci sequel Matrixa zdaje się przez to nie klęczeć przed filmem z 1999 roku, padać na twarz przed jego kultowością, czy stawiać ołtarzyk jego gigantycznemu wpływowi na kino akcji XXI wieku.
Lana Wachowski wiedziała, że nie ma szans mierzyć się, czy doskoczyć do poziomu zarówno technicznego, jak i, przede wszystkim, pod względem przełomowej fabuły oryginalnego filmu, postanowiła więc zabrać się za temat, że tak powiem, od dupy strony, i zabawić się bez trzymanki z uniwersum Wachowskich. Efektem jest intertekstualna zabawa w kino, otwieranie kolejnych drzwi rzeczywistości / ułudy (?) przed bohaterami i widzami, a przy tym wizualna uczta dla fanów Matrixa, nonszalancko stawiająca na głowie wszystko, co pokazano nam w oryginalnych filmach. Czwórka zbudowana jest zresztą na koncepcie, który w kinie uwielbiam, czyli zabawie z widzem w grę pod tytułem co jest snem, co jawą, co grą, co prawdą, a co fałszem. Tutaj nawet długie włosy i broda Neo, nie są tym, czym się wydają (ale nie to, żeby nie istniały, jak łyżka), bo gdy już wydaje nam się, że to stylizacja mająca przywoływać skojarzenia z Synem bożym, do kawiarni wchodzi Chad Stahelski (gra tutaj męża Trinity, imieniem Chad zresztą) bóg stworzyciel innej trylogii z Keanu Reevesem w roli głównej, i patrzy na Neo, jakby ten mu właśnie zdezerterował z planu czwartej części Johna Wicka. Zmartwychwstania szkatułkową strukturę gry w grze, filmu w filmie (a może vice versa), drwiąc z nieskończonego rebootowania, prequelowania, spin-offowania, i odgrzewania kotletów w Hollywood, samemu przy tym odgrzewając aż trzy kotlety sprzed 20 lat na raz. Wprowadza więc Lana, i Neo i nas, w konsternację, bo jej film zdaje się śmiać z samego siebie, uprzedzając w tym potencjalne tłumy krytyków, i bawiąc się wyśmienicie nierealnymi oczekiwaniami widzów.
I sprawa najistotniejsza, Lana Wachowski transmutując trylogię filmową w trylogię cyklu interaktywnych gier video (przerzucając autorstwo tego pomysłu na maszyny), naprowadza nas na trop, którego bardzo brakowało mi w sequelach z 2003 roku, że to wszystko w tej całej swojej zawiłości, niesamowitości i mnogości interpretacji, może być jedynie mokrym snem Thomasa Andersona, który wciąż kima przed komputerem, gdzie zasnął na początku części pierwszej (to już ja tak sobie wymyśliłem, choć pewnie nie ja pierwszy). I tak sobie ten Thomas, bladolicy hakier, któremu mięśnie osłabły wcale nie od leżenia w kapsule, tylko od ślęczenia 24h przed kompem, wyśnił sobie, że bez żadnego nakładu sił, po połknięciu magicznej, srogiej piguły od nieznajomego, staje się superbohaterem, zbawcą ludzkości, który kung-fu uczy się w kilka sekund bez uronienia choćby kropli potu, i lata, bo tak. Tak właśnie sobie zawsze lubiłem o Neo i Matrixie myśleć, że to jedna wielka kpina, i w pewien sposób czwórka w tym kierunku, że Neo napisał sam siebie, śmiało spogląda, co bardzo przypadło mi do gustu.
Także fakt wykorzystania w filmie świetnego kawałka White Rabbit zespołu Jefferson Airplane, może sobie Matrix 4 zapisać na plus na tablicy wyników. Ten kawałek kapitalnie budował klimat już w zajawce, i to samo czyni w filmie, będąc dla mnie takim epicentrum, sercem napędzającym nowego Matrixa. Obawiałem się, że w gotowym filmie nie znajdzie się kapitalne ujęcie Neo w wannie z kaczką na głowie, ale na szczęście też się znalazło, i zapewne ma duże fabularne znaczenie, nad którego odkryciem jeszcze pracuję. Krytycy po pierwszych pokazach, o czym donosiliśmy także u nas na stronie, zapowiadali, że film podzieli widownię, że jednych zachwyci i porwie, a inni będą z niezadowoleniem kręcić nosem, i wychodzić z kina w poszukiwaniu straconego czasu. Owszem, gdzieś tam czwarta część balansuje na granicy przekombinowania, czy autoparodii, a i jako filmowy niewypał może być postrzegana – co też rozumiem, i z zawiedzionymi widzami oraz krytykami filmu dyskutować wcale nie mam zamiaru. Dla mnie Matrix Zmartwychwstania pozostaje jednak smakowitym kawałkiem kina, traktującym pozornie o samym sobie, a w rzeczywistości opowiadającym w zaskakująco romantyczny sposób, najstarszą historię w dziejach X muzy, bo skupioną na wielkiej miłości dwojga ludzi, którzy muszą się w końcu odnaleźć mimo ogromnych przeciwności losu. Historię miłości, która – dosłownie – uskrzydla, spychając te wszystkie banialuki o wojnie z maszynami na drugi plan.