Player One w IMAX. Ależ to się ogląda!
Autorem tekstu jest Sebastian Grzybowski.
André Bazin u schyłku lat 50. zaproponował koncepcję „kina totalnego” interesującą nas szczególnie w kontekście seansu w IMAX. Kino ewoluujące dzięki coraz większemu zróżnicowaniu środków stanowiło dla niego naturalną i nieuniknioną kolej rzeczy – a nie szkodliwe odrzucenie artyzmu wynikającego z ograniczeń. Bez względu na to, jakie jest nasze stanowisko w temacie (r)ewolucji kina, po seansie w IMAX (ang. Image Maximum) nie sposób nie uświadomić sobie następującego faktu: the future is here.
Szelest rozpakowywanych okularów 3D niesie się po sali IMAX w Cinema City w miejsce standardowego chrupania popcornu. Jest piątkowy wieczór, wyjątkowo ciepły, jednak zamiast spaceru w parku czy piwa w knajpianym ogródku ludzie oczekują na pokaz najnowszego filmu Stevena Spielberga. Czekam i szeleszczę wraz z nimi, choć seans Player One mam już za sobą. Czekam, bo chcę sprawdzić, czym różni się odbiór tego samego filmu w tradycyjnej sali i sali IMAX.
Spielberg jeszcze przed premierowym pokazem swojego dzieła na festiwalu SXSW zapewniał, że nie jest to zwykły film, a ruchomy obraz, stworzony, aby podziwiać go na jak największym ekranie. Rozdzielczość taśmy filmowej w IMAX jest znacznie większa niż tradycyjna, kadr nie jest pionowy, jak na taśmie przeznaczonej do zwykłego 2D, a poziomy – dzięki temu obraz może być wyświetlany na ogromnym ekranie. I rzeczywiście – dopiero w sali IMAX doświadczamy Player One w pełni.
W pierwszych minutach kamera dryfuje w powietrzu, oprowadzając nas po futurystycznych slumsach, w których dorasta nastoletni Wade Watts (Tye Sheridan), główny bohater filmu. Niby już je znamy, a jednak dopiero na powierzchni ponad 400 metrów kwadratowych dostrzegamy złożoność świata przedstawionego przez Spielberga. Jest rok 2045, a Ziemia nadwyrężona przez liczne klęski żywiołowe i podziały społeczne niezbyt przypomina tę, którą znamy zza okna. Tuż przed naszymi oczami przelatuje dron, dostarczając pizzę do baraków zlokalizowanych na wyższych piętrach. Główny bohater skacze po platformach i spuszcza się na linie kilkanaście metrów nad ziemią, a zarazem tuż przed nami, i dociera do nas niebezpieczeństwo jego ruchów.
Długo tu jednak nie zostajemy, gdyż wraz z Wade’em przenosimy się do wirtualnego świata zwanego OASIS. Przejście to jest porażające – w momencie, gdy chłopak zakłada elektroniczne gogle, zostajemy wrzuceni do nieznanej wcześniej rzeczywistości, w której każdy może wspiąć się na Mount Everest, surfować po kilkunastometrowych falach czy wygrywać pieniądze w ogromnych kasynach, dryfujących wysoko nad ziemią. Wrażenia audiowizualne zapierają dech nie tylko ze względu na wielkość ekranu i jakości projekcji (projektor z dwoma obiektywami, który jednocześnie wyświetla dwa obrazy), ale też dzięki wysokiej jakości dźwiękowi przestrzennemu (muzyka autorstwa Alana Silvestri).
Także oprowadzani przez kamerę i Wade’a, odkrywamy ten fascynujący świat minuta po minucie. Gdy bohater biegnie – nam się wydaje, że biegniemy razem z nim; gdy skacze – my też skaczemy; gdy strzela – i my mamy szanse poczuć się, jakbyśmy obsługiwali karabin laserowy. To uczucie niedostępne w zwykłej sali kinowej. Podobnie jak wirtualny wyścig, podczas którego uczestniczymy w zmaganiach kierowców z perspektywy ich pojazdów, pędzących z zawrotną prędkością nie tylko po ziemi, ale i w powietrzu. Budynki wkoło się walą, auta wybuchają, pokonanie trasy utrudniają kilkunastometrowe potwory pokroju Godzilli czy King Konga, a w środku tego wszystkiego – my, wbici w fotel. Wirtualny klub, który odwiedzamy w filmie, także dostarcza innych wrażeń w trójwymiarze. I już nie chodzi tu tylko o to, że tańczy się w nim, latając wysoko nad ziemią, ale o klimat uczestnictwa w imprezie, której z pewnością nie doświadczymy w naszym świecie. Szczególne wrażenie robi też przeniesienie się do rzeczywistości innego filmu, którego tytułu nie zamierzam zdradzać, żeby nie psuć zabawy. Wystarczy powiedzieć, że czeka tam na nas kąpiel we krwi i paniczna ucieczka przed ostrzem siekiery.
Slavoj Žižiek wnioskował w swoim Pervert’s Guide to Cinema, iż kino jest sztuką perwersji ostatecznej: nie daje nam tego, czego pożądamy, a pokazuje, jak pożądać. Twierdzenie to jest tym bardziej adekwatne do seansu w IMAX. Po ekstremum doznań nie wyobrażam sobie z równą rozkoszą doświadczać tego samego w wersji uśrednionej. Podsumowując, wróćmy jeszcze na chwilę do André Bazina. Sformułował teorię, iż “prymat obrazu jest historycznie i technicznie przypadkowy, jest tylko etapem na drodze do integralnej imitacji natury”. Tym samym podzielił twórców na “wierzących w rzeczywistość” i “wierzących w obraz” – aktualizując, zaproponowałbym wariant techniczny tego podziału na wierzących, analogicznie, w IMAX i wierzących w 2D. Myślę, że nietrudno się domyślić, do których zaliczam się ja.