ŻYWE TRUPY W MANCHESTER MORGUE (1974). Ekozombie
Ci, którzy reprezentują drugą stronę konfliktu, należą do aparatu władzy, ślepo wierzącego we własne racje – konserwatorzy maszyny powołującej do życia zombie chętnie tłumaczą, że jest ona wynalazkiem departamentu rolnictwa, jednocześnie prawiąc o jej walorach dla ludzi, a prowadzący sprawę coraz to liczniejszych morderstw sierżant (pięciokrotnie nominowany do Oscara Arthur Kennedy, mający jednak najlepsze lata za sobą) jest starym służbistą, nerwusem i niedowiarkiem. Prędzej uwierzy, że George i Edna są wyznawcami kultu szatana i szalejącymi psychopatami, niż zainteresuje się ich wersją wydarzeń, jaka by ona nie była. Żywe trupy zaś, równie powolne, jak u Romera, ale wykazujące się dużo większą inteligencją (oraz przekrwionymi oczami z czarnymi gwiazdami w miejscu źrenicy), są tu efektem ubocznym wierzącego we własną nieomylność człowieka, który sądzi, że jest mądrzejszy od natury. Nie znaczy to, że ofiarami zombie będą tylko winni takiego stanu rzeczy – kara dosięgnie wszystkich.
Podobne wpisy
Grau w sposób bezbłędny buduje napięcie i grozę. Sceny ataków żywych trupów mają nerw oraz poczucie niemożliwości ucieczki przed śmiercią, zwłaszcza gdy główni bohaterowie, uwięzieni w cmentarnej krypcie, obserwują, jak kolejni zmarli powstają do życia. Akcja rozwija się powoli, nieubłaganie sugerując jedyne możliwe rozwiązanie, niepozbawiona jest jednak ratunku w ostatniej chwili. Nie wszystkie postaci mają tyle szczęścia – większość drugo- i trzecioplanowych postaci zostaje żywcem rozszarpana, a dzięki uprzejmości Giannetta De Rossiego, który zadbał o krwawe efekty specjalne (później zasłynie ze swojej pracy przy filmach Lucia Fulciego, aby po latach triumfalnie wrócić do gatunku efektowną charakteryzacją w Bladym strachu), widok rozrywanych torsów i zjadanych wnętrzności może konkurować z tymi u Romera. Również dźwięk jest u Graua znaczący, buduje bowiem klimat zagrożenia sygnałem o niskiej częstotliwości, pochodzącym z maszyny, która zabija owady, ożywia zmarłych, a z niemowlaków czyni agresywne bestyje.
Być może najbardziej zaskakujący, przy każdym seansie, jest dla mnie logiczny przebieg tej szalonej fabuły autorstwa włoskich scenarzystów, Sandra Continenzy i Marcella Cosciego. Akcja wywołuje reakcję, a każda następna scena wynika z poprzedniej w sposób jasny i klarowny. Jest to o tyle niezwykłe, że to Hiszpanie przywiązują dużą większą uwagę do związku przyczynowo-skutkowego niż Włosi, zwłaszcza w gatunku horroru. Grau zaś, który w swej prawie czterdziestoletniej karierze nakręcił zaledwie dwa filmy grozy, niesamowicie panuje nad materiałem, zarówno pod względem narracyjnym, jak i tonacyjnym. Nie daje się porwać głupocie, co przy tak wymyślnej historii jest nie lada wyczynem. Bezpośredniością głównego bohatera i humorem udaje się reżyserowi nie popaść w nudny dydaktyzm okraszony gore i nawet w finale znajduje miejsce na makabryczny żart rodem z Opowieści z krypty. Wcześniej każe swoim bohaterom zameldować się w Hotelu Starej Sowy, gdzie gości rzeczywiście wita zarośnięta, wiekowa sówka. Trudno również traktować całkiem serio sierżanta, który tłumaczy George’owi, że nie lubi hippisów „z ich długimi włosami i pedalskim ubiorem”, najwyraźniej dopatrując się w czarnej skórzanej kurtce bohatera oznak zła całego cywilizowanego świata.
Ostatecznie Grau jest bezlitosny dla swych postaci. Oba porządki, zarówno ten anarchistyczno-zielony, jak i ciemny, systemowy, są skazane na wzajemne wyniszczenie się; ingerencja ostatecznej instancji pod postacią zombie jedynie przyspieszy ten proces. George i sierżant, jako dwie strony tej samej monety, będą walczyć do samego końca, bez szans na przekonanie drugiego do swoich racji. Pomimo niezwykle ożywczego początku w finale dominuje już sama śmierć, nie tylko z rąk żywych trupów.