ŻÓŁTA CEGLANA DROGA #20: MENTALNA TURYSTYKA
Śmieszna sprawa z tymi inspiracjami, czasami szuka się ich w pełni świadomie całymi dniami, innymi razy trafiają się zupełnie przypadkiem w trakcie wieczornego przeglądania Facebooka. Planowałem w swoim dwudziestym felietonie dla film.org.pl napisać o czymś zupełnie innym, ale spostrzeżony na fanpage’u British Film Institute cytat z Lindsaya Andersona zapalił w mojej głowie intrygujące światełko. To chyba o tym krzyczał ten słynny starożytny Grek wyskakujący w gorączce myśli z kąpieli.
„Kręcić film to tworzyć nowy świat”, powiedział kiedyś, zapewne w którymś z wywiadów, Lindsay Anderson. I choć filmografii tego brytyjskiego reżysera nie znam niestety zbyt dobrze, poza Jeżeli…., które mimo niemal pięćdziesięcioletniej metryki nieustannie inspiruje do światopoglądowego (ale niekoniecznie zbrojnego) buntu, te proste i dość oczywiste słowa przypomniały mi ponownie, dlaczego tak bardzo kocham filmy. Nie tyle za to, że oferują różnorodne emocje oraz możliwość utożsamiania się z ekranowymi bohaterami, ile właśnie za umożliwianie zagłębiania się w dziesiątki, setki, tysiące fascynujących filmowych światów.
W tym miejscu wypada zdefiniować, czym jest filmowy świat. Otóż wszystkim. Wykreowanym za pomocą efektów komputerowych bądź też błyskotliwej scenografii, kostiumów i zdjęć imponującym uniwersum, w którym można się całkowicie zatracić. Szczegółowym odzwierciedleniem warunków życia w jakiejś dawno minionej epoce w dziejach świata. Możliwością przeniesienia się na inne kontynenty, w ramy innych kultur, wejścia w dialog z nieznanymi sobie ludźmi i ich problemami. Indywidualną perspektywą rzucającą nowe, osobiste światło na podejmowane zagadnienie. Intymną podróżą w głąb mniej lub bardziej nietypowej jednostki. Po prostu wszystkim.
Każdy film przedstawia widzowi jakiś nowy świat, niezależnie od tego, czy jest to zrealizowane z rozmachem kino fantasy, czy też skromny dokument o jakimś wyimku z czyjejś rzeczywistości.
Że niby różnice między fikcją a dokumentem? Tak, w doborze środków, narzędzi, w perspektywie twórczej, ale nie w kreowaniu przed kamerą jakiegoś świata. Bo nawet w najbardziej realistycznym dokumencie kamera zostaje ustawiona tak, by pokazać konkretny fragment rzeczywistości, jakąś twarz w zbliżeniu, kawałek niepomalowanej ściany, osobę stojącą w kontraście do otoczenia, w ten sposób omijając to, co znajduje się poza kadrem, a co stanowi integralną część czyjejś egzystencji, tyle że być może nie pasującą do założeń ukazywanego przed kamerą świata. W gruncie rzeczy dlatego film jest filmem, pewnego rodzaju interpretacją rzeczywistości, życia, miłości, śmierci bądź jakiegoś marzenia. Jest analizą i syntezą w jednym, oddziałującym na zmysły audiowizualnym bodźcem, dziełem sztuki, które wedle własnego gustu i upodobań przyjmujemy bądź odrzucamy.
W tym sensie Władca Pierścieni Petera Jacksona nie różni się niczym od Braci Wojciecha Staronia. W obu filmach reżyser zdecydował gdzie, jak i po co ustawić kamerę, żeby pokazać to, co chciał, żebyśmy zobaczyli. W Śródziemiu jest tego rzeczywiście znacznie więcej, bo i wizualnie bogate krainy, i wielkie przygody, i coś, czego w takiej formie człowiek nie uświadczy poza ekranem. Ale w Braciach, skromnej dokumentalnej opowieści o dwóch staruszkach, którzy przeżyli syberyjską gehennę i przez dekady wracali do Polski, by na miejscu odnaleźć ziemię normalną, a nie obiecaną, ukazywany świat jest nie mniej interesujący. Oparty na podglądaniu żmudnej codzienności, ale także odnajdywaniu w niej jakiegoś liryzmu, jakiejś prostej poezji, która sprawia, że być może wszystkie te tułaczki braci Kułakowskich były tego powrotu warte.
Taki świat jest oczywiście tworzony w kompromisie pomiędzy jego twórcami, niezależnie od ich liczby, jednak każdy jest całościowym zjawiskiem, które istnieje w jednym tylko miejscu, w tym właśnie konkretnym filmie.
Najfajniejsze jest w tym wszystkim to, że człowiek został wyposażony w narzędzie zwane wyobraźnią, które pozwala mu stać się częścią każdego napotkanego filmowego świata, choćby ten był nawet tworem sztucznym i manierycznym. Nie potrafię osobiście wczuć się w hiperrzeczywistość wykreowaną przez Petera Jacksona w trzech Hobbitach, jest ona zbyt rażąca dla moich oczu, nie potrafi oszukać cynicznego dorosłego torturującego ukrytego gdzieś w głębi małego dzieciaka. Ale wiem, że wielu widzów odnajduje w tym świecie ogromną przyjemność i pewne filmowe spełnienie. A ja, jeśli akurat chcę stworów i dziwów rodem z gatunku fantasy, wolę wrócić po raz n-ty do Willow, a z nieco nowszych – wciągnąć się znowu w świat Gwiezdnego pyłu.
A są przecież jeszcze niespodzianki, tak pożądane, bo za każdym razem udowadniające, że kino to nieskończona liczba opcji; jeśli się odpowiednio długo poszuka, zawsze da się znaleźć coś fajnego, nowego, urzekającego. Miałem tak ostatnio z Mustangiem. Zupełnie nie byłem przygotowany na to, że film o pięciu tureckich dziewczynkach, poszukujących różnych przejawów wolności i niezależności w społeczeństwie nienawykłym do burzenia patriarchalnych tradycji, uwiedzie mnie na tyle różnych sposobów. Poczułem ten świat dzięki reżyserce Deniz Gamze Ergüven. Być może dlatego, że nie znam faktycznej rzeczywistości tego kraju, a sam film jest swoistą baśnią, ale naprawdę go poczułem, zrozumiałem, przyswoiłem. I wiem, że do niego wrócę, mimo że to, co się w nim dzieje, nie napawa przeważnie optymizmem. Taki prosty, mały film, a tyle potrafi dać.
Lindsay Anderson miał całkowitą rację, a jego słowa przekładają się także na perspektywę widza. Każdy ma dziesiątki takich swoich Mustangów czy Jeżeli…., które pozwalają przeżywać na różne sposoby to, kim się jest w głębi ducha, a co czasami tylko z rzadka wychodzi na zewnątrz.
A po co w ogóle ta cała refleksja? Bo zorientowałem się, trochę przypadkiem, że w gruncie rzeczy cały czas o takich podróżach do innych światów tutaj piszę, konfrontując te różnorodne filmowe rzeczywistości ze swoim osobistym światem i – taką mam przynajmniej nadzieję – z indywidualnymi światami czytelników. Nawet tytuł tego cyklu, „Żółta ceglana droga”, zawiera w sobie pewną sugestię dla wyobraźni, swego rodzaju zaproszenie do wspólnego podróżowania w znane i nieznane. Nie ma chyba bowiem lepszego punktu stycznego w porównywaniu gustów dwóch różnych ludzi. Postać filmową można lubić lub nie, tak jak kryjącego się za nią aktora, każde ekranowe wydarzenie da się z kolei wsadzić w dziesiątki przeróżnych kontekstów. W zasadzie wszystkich stojących za daną produkcją najważniejszych artystów – autorów zdjęć, scenografów, kostiumografów, inżynierów dźwięku itd. – da się w jakiś sposób indywidualnie ocenić, choćby tylko poprzez zestawienie ich pracy z własnymi emocjami.
A cały świat, choćby i mikroskopijny? Świat jest czymś wymykającym się prostym definicjom i odpornym na łatwe wartościowanie. Daje pole do popisu wyobraźni i intelektowi, zmusza do przyjęcia czyjejś perspektywy, zapewnia dobry grunt do dialogu jak równy z równym. I ja właśnie za to najbardziej kocham kino – za te podróże i to, w jaki sposób zmieniają i kształcą. Lepiej niż ideologiczne konfrontacje. Lepiej niż każda szkoła i religia. Porozmawiajmy o filmach.
Napisz prywatnie do autora.
korekta: Kornelia Farynowska