search
REKLAMA
Seriale TV

ZNÓW PAN TO ZROBIŁ, PANIE LYNCH. Refleksje, które pozostawia po sobie Twin Peaks

Karolina Chymkowska

5 września 2017

REKLAMA

Przyznaję bez bicia – pierwsze trzy odcinki mnie zaniepokoiły. Wiem, że część widzów dała się bez problemu porwać od razu, ale ja do nich nie należałam. Miałam zresztą o to nieco pretensji do siebie – w tym sensie, że podświadomie założyłam, iż David Lynch po 25 latach pozostał tym samym Lynchem. Oczywiście tak nie jest i być nie mogło.

Ciągłe porównywanie dawnych sezonów do obecnego sprawiało kłopot, ponieważ wiele scen mnie zupełnie nie przekonywało – jak odyseja kosmiczna Coopera czy wymiany sobowtórów, nagromadzenie liczebności wątków i postaci, których tylko przybywało, podczas gdy starych przyjaciół jak na lekarstwo… a skoro o starych przyjaciołach mowa, czemu Andy i Lucy z poczciwych, prostych dusz przeobrazili się w zupełnych głupków? Takie oto refleksje towarzyszyły mi przez pierwsze trzy odcinki i trudno mi było pozbyć się sceptycyzmu. Zbyt jednak lubię Davida Lyncha, żeby nie dać mu szansy. I cóż, zrobił to, zrobił to znowu. Wciągnął mnie niepostrzeżenie w świat Twin Peaks, chociaż składniki, których użył do przyrządzenia tego specyficznego dania, w dużej mierze różniły się od tych wykorzystanych przed laty. Popisał się przy tym odwagą i niezależnością artystyczną. Nawet jeśli niektórzy widzowie zakładali, że ma coś do udowodnienia, on ewidentnie tak nie sądził. Dał sobie całkowitą wolność, tworząc barwny mikroświat, żywy i zmienny. Miejscami absurdalny i groteskowy, miejscami refleksyjny, raz nieodparcie zabawny, innym razem przejmująco tragiczny. I chociaż historia na swój sposób zatoczyła koło (i mniejsze kółka), nie jest to mikroświat skończony, wiele wątków pozostało w zawieszeniu, tworząc niezłe pole do własnej interpretacji, ponieważ tym Twin Peaks przede wszystkim jest: grą z wyobraźnią. Nie porywam się więc na klasyczną formę recenzji, a raczej na sformułowanie garści refleksji, które pozostały mi po seansie. Krzepiąca, prawdziwie fantastyczna jest przy tym świadomość, że dla wielu osób te refleksje i sposób odczytania poszczególnych elementów mogą być zupełnie inne. Więcej, może będą takie i dla mnie, kiedy po raz kolejny spotkam się z bohaterami, których tak bardzo polubiłam: Dougiem i Janey-E, Gordonem Cole’em śniącym o Monice Bellucci, braćmi Mitchumami tak godnie zastępującymi braci Horne’ów, z Bobbym, z Chantal, z Normą, Shelly i Carlem… nawet z doktorem Jacobym, chociaż akurat wątek wykopywania się z gówna uważam za jeden ze słabszych.

Jakie zatem przemyślenia pozostawiła po sobie moja przygoda z Twin Peaks?

W drodze do wiedzy będziesz igrał z ogniem. Czy masz odwagę?

Obok równowagi i współistnienia Czerni i Bieli to najważniejsze przesłanie opowieści Lyncha. Piękne i tajemnicze zdanie:

Through the darkness of future’s past,
The magician longs to see.
One chants out between two worlds…
“Fire… walk with me.”

Dodajmy, że alternatywnie funkcjonuje też druga wersja: “once chance out between two worlds”.

Pragniesz poznać? Pragniesz wiedzieć? Pragniesz zrozumieć? Uważaj. Zrozumienie wiąże się z otwarciem na deprawację, na ryzyko skażenia. Nie pojmiesz zła, jeżeli go nie zasmakujesz, nie pojmiesz dobra, jeżeli mu się nie poddasz. W obu wypadkach ryzykujesz zatraceniem. Jeśli wątpisz – zapytaj Laurę, która tę walkę o mądrość stoczyła z podniesionym czołem, chociaż wcale o nią nie prosiła. Uczyniło to z niej przewodnika wcześniej, niż do tego dojrzała. Aby nie dać się w pełni pochłonąć, trzeba wielkiej siły ducha i odporności charakteru, ale też czegoś więcej: zakotwiczenia w rzeczywistości, punktu odniesienia, który pozwoli powrócić.

Kocham cię, James.

Odpowiedzialność posłannika nigdy się nie kończy

Jeżeli już raz wejdziesz na ścieżkę, na której tańczysz z demonami i aniołami, zyskasz wiedzę, zyskasz świadomość, oczywiście, natomiast w gruncie rzeczy stracisz wolność. Zaczyna się twoja rola posłannika – tego, który widział i który wie, więc jego rolą jest uświadamiać, ostrzegać i prowadzić innych. Może to być rola ograniczona do ziemskiej rzeczywistości – taką pełnili Margaret i Carl Rodd. Wrażliwi, z szeroko otwartymi oczami, zdolni dostrzegać (Carl) i słyszeć (Margaret) to, co niewidzialne, a przez to odpowiedzialni za kierunkowanie tych, którzy wchodzą w orbitę ich oddziaływania i proszą o pomoc. Może też wychodzić daleko poza ciało – to tyczy się Mike’a, Olbrzyma, po części Karła, Ramienia i Strażaka. Ta odpowiedzialność, którą płacisz za wiedzę (a czasami za bezpieczeństwo, jak Mike) może trwać dziesiątki, dziesiątki lat. Uważaj, czego sobie życzysz.

Nie będzie zła bez dobra, dobra bez zła. Jedno i drugie będzie zabiegać o równowagę, by przeżyć

Fot Suzanne TennerSHOWTIME

Starcie Czerni i Bieli u Lyncha przyjmuje formy niesamowite i najbardziej niespodziewane. Od tajemniczego owada wpełzającego do ust śpiącej dziewczyny po mrocznego robotnika snującego się w poszukiwaniu zapalniczki. Od drapieżnej Kreacji po cierpliwego Opiekuna. Od obserwację po działanie. Od szaleństwa po rzeczowość. Można spodziewać się wszystkiego, realności pod płaszczykiem odrealnionej wizji i odwrotnie, niesamowitych jazd ubranych w kostium codzienności. Jedno jest pewne: walka Czarnego z Białym jest faktem tylko do pewnego momentu. Żadne nie pragnie ostatecznie zwyciężyć, ponieważ unicestwienie jednego oznacza kres istnienia dla drugiego. Dlatego to siły chaosu unicestwią BOB-a, dlatego też Phillip Jeffries przyjmie rolę przewodnika i dla Coopera, i dla jego alter ego. Dlatego major Briggs porusza się na granicy dwóch światów, “mroczny” i “jasny” zarazem. Przede wszystkim zaś równowaga zasadza się w podstawowej wymianie “dobrego” i “złego” Coopera – nawet kiedy pierwszy znika, a pojawia się drugi, istnieje element równoważący, czyli Dougie. Coś w rodzaju ubezpieczenia – to reguły gry, na które zgadzają się milcząco obie strony po to, by zapewnić sobie przetrwanie. Powstały przecież jednocześnie. Jedno bez drugiego nie istnieje. Każda ze stron ma też swoich specyficznych strażników, którzy w bardzo konkretnych sytuacjach mogą interweniować. Jest to jednak obwarowane sporą liczbą reguł. Widzieliśmy to już w drugim sezonie, kiedy Olbrzym kontaktujący się z Cooperem miał po części związane ręce i mógł do niego przemawiać wyłącznie zagadkami.

Nie ma powodu bać się groteski

Sto procent Lyncha w Lynchu. Między wybitnie poważnymi refleksjami o życiu i śmierci nagle pojawiają się rysunki kreślone dziecięcą ręką, sylwetki rozpadające się tak, jakby ktoś darł bibułę na strzępy, ulatująca para, kreacja z miedzianej kulki, komiksowo niepoważne wstawki. I to wszystko w tym samym serialu, który potrafił pokazać śmierć małego chłopca pod kołami, narkotykowy trip na granicy samobójstwa i kobietę pozbawioną oczu. Przecież ból potrafi skradać się do nas w skrajnie groteskowej formie, zdaje się mówić Lynch. Przecież ironia w naszym życiu jest stale obecna, nie odpuszcza. Ile razy patrząc na coś, co nam się przytrafia, wznosimy ręce do nieba z okrzykiem “to chyba żart?”. Życie potrafi być tak malowniczo niepoważne. Nie ma powodu bać się groteski. Można się uśmiechać z pobłażaniem czy zażenowaniem nawet – czemu nie! Lynch tak oswaja to, co najgroźniejsze i najbardziej niepokojące. W ten sposób staje się łatwiejsze do strawienia – mniej realne.

Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest

Ponieważ… Dougie! Ucieleśnienie natchnionego iskrą Bożą idioty. Absolutna niewinność, nieświadoma zła krążącego po świecie. I chociaż jego słownik ogranicza się do dziesięciu słów na krzyż, jest całym światem dla Janey-E i dla syna. Wątek Dougiego uświadamia nam wyraźnie, że kocha się nie za coś, ale pomimo czegoś. I najważniejszy jest tam po prostu fakt, że się kocha. Jedna z najpiękniejszych scen Twin Peaks to powrót Dougiego, który przytula żonę i syna, z uszczęśliwieniem mówiąc “dom”. Dougie zawiera w sobie całą niewinność duszy agenta Coopera i ta niewinność zostaje uchroniona. Z kolei Diane dzieli całkowitą współzależność z Cooperem – taki stopień zaufania i oddania, że jedno bez drugiego czuje się niepełne i kalekie. Jak więc jedno mogło zostać więźniem z drugim pozostającym na wolności? Będąc jednak tak daleko od siebie, w innej skórze, z inną misją, szukamy potem znajomej twarzy – i nie znajdujemy jej. Stuprocentowo bliskie rysy, które jednak stają się tak obce, tak chłodne, że wolelibyśmy widzieć w ich miejscu… zastępczą maskę, do jakiej nawykliśmy. I sami wolelibyśmy nałożyć własną, bo stała się bardziej prawdziwa aniżeli my sami. Ulga więc ustępuje miejsca bólowi i niepewności… jak to po długim, długim rozstaniu. Cooper może być Richardem. Diane może być Lindą. Kto wie?

REKLAMA