NAJGŁUPSZE filmy science fiction według NASA
Nie ma co ukrywać, że większość fantastycznonaukowych widowisk filmowych ma więcej wspólnego z fikcją niż fizyką. Tym samym naukowcy mają z nich najczęściej duży ubaw. Amerykańska NASA, bodaj najbardziej znana organizacja zrzeszająca tęgie umysły, niejednokrotnie wskazywała najgłupsze przykłady takich produkcji. Poniżej zebraliśmy je do kupy.
6-ty dzień
Sklonowany Arnold Schwarzenegger? Już sam ten fakt usprawiedliwia wybór tego tytułu. Jeśli dodamy do tego fakt, iż takiego klona tworzy się na ekranie w ciągu zaledwie kilku godzin, a każda kolejna kopia traktowana jest w sumie jak dodatkowe życie w grze, to sprawa jest jasna – obok nauki to nawet nie stało. A i jako kino akcji sprawdza się bardzo średnio.
2012
Swego czasu NASA otrzymała całą masę maili, w których ludzie wykazywali duży niepokój przed zbliżającym się rokiem 2012, który według przepowiedni Majów miał być końcem świata. Doszło wręcz do tego, że po raz pierwszy w historii agencji powstała specjalna podstrona poświęcona temu tematowi i obalająca poszczególne mity. Być może dlatego naukowcy nie byli łaskawi dla katastroficznego blockbustera Rolanda Emmericha, uznając go za najgłupszy film fantastycznonaukowy. Powody? Cóż, wystarczy przeczytać choćby nasze 50 prawd, aby przekonać się o jego wątpliwej jakości – nie tylko od strony nauki, która od początku do końca jest w fabule postawiona do góry nogami.
Armageddon
Wszyscy znamy ten przebój roku 1998. Opowiada on o grupie niezdyscyplinowanych nafciarzy, którzy mają za zadanie powstrzymać lecącą prosto na Stany Zjednoczone (bo gdzieżby indziej?) asteroidę wielkości Teksasu za pomocą sprzętu wiertniczego i bomby atomowej. Powtarzam: grupa niezdyscyplinowanych nafciarzy niszczy asteroidę wielkości Teksasu za pomocą sprzętu wiertniczego i bomby atomowej. Bruce Willis umiera. A Steve Buscemi strzela z superkarabinu do wszystkiego, co się nie rusza. W kosmosie. I tak, produkcja ta była wspierana przez NASA. Ale nie naukowo, najwyraźniej.
Grawitacja
Podobne wpisy
Chociaż film Alfonso Cuaróna był chwalony przez widzów i krytyków za duży realizm, to bardzo szybko pojawiły się głosy, iż w rzeczywistości jest tylko zgrabnym kinem akcji osadzonym na ziemskiej orbicie i z prawdziwą nauką ma niewiele wspólnego. Co prawda, twórcy bardzo skrupulatnie podeszli do samego wyglądu i osadzenia wydarzeń w dobrze znanej nam technologii, jednak równie wiele spraw potraktowali po macoszemu. Lista zarzutów jest, wbrew pozorom, całkiem spora – od niemających wielkiego znaczenia detali pokroju paradowania w skafandrze w samej tylko bieliźnie, po całkiem poważne naginanie praw poruszania się po orbicie i wybiórczo działającą na bohaterów fizykę. Magia kina.
Jądro Ziemi
O konsultację naukową na potrzeby tej produkcji został poproszony Donald Yeomans z NASA, który jednak odrzucił propozycję zaraz po przeczytaniu scenariusza. To chyba mówi wszystko. Trudno mu się zresztą dziwić, skoro punkt wyjścia jest bliźniaczy do tego z Armageddonu. Różnica polega na tym, że tutaj grupa śmiałków – tym razem ludzi nauki – zamiast wwiercać się w asteroidę i detonować ładunek nuklearny, wwierca się w Mateczkę Ziemię i detonuje ładunek nuklearny mający na nowo wprawić ją w ruch (najwyraźniej biedaczka zmęczyła się tym ciągłym kręceniem w kółko). Swego czasu Roger Ebert przyrównał całe to doświadczenie do seansu… Anakondy.