Komediant na emeryturze. 5 NAJGORSZYCH RÓL EDDIEGO MURPHY’EGO
Osobiście dla mnie niezapomniany w roli Axela Foleya, Pluto Nasha czy Księcia Akeema, Eddie Murphy zawsze wydawał mi się artystą, który jest zrobiony z czystej aktorskiej esencji. Co to właściwie znaczy? Przede wszystkim to, że potrafi się doskonale wcielać w charaktery, którymi nigdy nie będzie w rzeczywistości, a widz daje się pochłonąć tym kreacjom równie mocno. W przypadku Murphy’ego doświadczyłem tego doskonałego połączenia między aktorem a odgrywanym bohaterem, dlatego tym bardziej gorzko odebrałem niektóre z jego wyjątkowo nietrafionych ról. Co ciekawe, być może w tych kreacjach Murphy poległ, bo za bardzo się starał… być jak dramatyczny aktor, który chce za wszelką cenę udowodnić, że potrafi rozśmieszyć widownię.
Kelly Robinson, Ja, szpieg (2002), reż. Betty Thomas
Założenie filmu było pewnie takie, że Murphy ze względu na swój talent w odgrywaniu w jednym dziele różnych postaci z powodzeniem sobie poradzi z rolą boksera, który nieoczekiwanie musi zostać agentem do zadań specjalnych. Coś jednak poszło wyjątkowo nie tak, bo okazało się, że to jedna z jego najsłabszych kreacji. Dlaczego? Być może ze względu na właśnie w ten sposób rozpisaną w scenariuszu postać. Z fabularnego założenia ma ona być nieco przerysowanym bokserem, który usilnie próbuje być wysmakowanym celebrytą. Może i by to wyszło, gdyby Eddie nie dołożył swojego aktorskiego ego, które ze swej natury bywa czasami nieco pretensjonalne. W tym przypadku okazało się równie sztuczne, co próby stania się kimś ważnym przez boksera Robinsona. Murphy po prostu za bardzo się postarał. Zapomniał również, że nie uprawia stand-upu w jakimś nowojorskim klubie.
Wampir Max, Wampir w Brooklynie (1995), reż. Wes Craven
Podobne wpisy
Znany z filmów klasy B i niższych, Wes Craven zdecydował się na zrealizowanie „czarnego” filmu o wampirach. Już to powinno wzbudzić moją czujność, ale czego się nie robi, żeby napisać konstruktywne zestawienie. Obejrzałem po raz drugi, ale tym razem nie przebrnąłem nawet połowy. Czarnego wampira jeszcze przeżyję, lecz całości nie zdzierżę. O co dokładnie chodzi? O połączenie nad wyraz poważnej i afroamerykańskiej twarzy Murphy’ego z imieniem Maximilian, które jest dobre np. dla psa jakiejś milionerki, a nie śmiertelnie niebezpiecznego wampira. A na dodatek ten jego ubiór, pseudoszlachecki sposób zachowywania się i osobliwy sposób artykulacji języka angielskiego. Jeśli Wes Craven chciał zrobić jakiś filmowy pastisz, to poszedł zbyt daleko, pozwalając Murphy’emu na tyle swobody. A może w ogóle wpadając na pomysł, żeby czarnoskóry komik wcielił się w postać na wskroś białą, scaloną z europejskim archetypem kulturowym Draculi, który nie ma nic wspólnego z rasowym kinem w wersji zza oceanu. Wyszła zatem słaba komedia z przesadzonymi aspiracjami do bycia chwilami horrorem, a śmiech Eddiego wciąż pozostaje w niej komiczny, a nie straszny.
Dr John Dolittle, Dr Dolittle (1998), reż. Betty Thomas
Kolejne po Ja, szpieg dzieło Betty Thomas z Murphym w roli głównej, również nieudane. Aż się dziwię, że reżyserka zdołała ulepić tak doskonały film jak Części intymne. No ale cóż. Może po prostu nie ma szczęścia do filmów, w których główną rolę gra Eddie. Akurat w tej kreacji z dzieciństwa pamiętam Rexa Harrisona z wielką papugą na ramieniu, dzięki któremu uwierzyłem jako dziecko, że film na podstawie książki może być równie ciekawy co ona. Harrison sprawiał wrażenie dystyngowanego pana z XIX wieku. Można mu było zaufać, a równocześnie miał tak odjechaną pasję oraz zdolności porozumiewania się ze zwierzętami, że doskonale pasował do kina familijnego z aspiracjami przygodowymi. W filmie z Murphym niewiele z tej książkowej mądrości Loftinga pozostało. Wśród tych wszystkich gagów, śmiechów i podskoków doktorka nie ma nic więcej, a raczej jest, tyle że podane w płaski i bezrefleksyjny sposób. Dr Dolittle z 1998 roku nie jest już kinem familijnym, a kolejnym uwspółcześnionym pokazem komizmu Murphy’ego, który nawet sam sobie nie daje szansy na zagranie spokojniej, a tym samym dokładniej i po prostu schludniej. Poza tym daleko mu do wyglądu literackiego pierwowzoru doktora.
Jack McCall, Tysiąc słów (2012), reż. Brian Robbins
To świetny przykład filmu z ideą, której wcielenie w życie przydałoby się Eddiemu w najgorszych rolach. Jeśliby się zastanowić, to właściwie jedyna zaleta tej produkcji. Reszta to niezbyt wciągająco zrealizowana „standardowa” historia wydawniczego agenta, który musi od nowa nauczyć się patrzeć na siebie w ciszy, zamiast przesłaniać niepotrzebnymi słowami to, co w życiu ważne (rodzina). Zbyt wiele słów nieraz bardzo szkodzi. Widać to zwłaszcza w stand-upach, a przecież Murphy od samego początku kariery uwielbiał w ten sposób zabawiać publikę. W Tysiącu słów nie mówi, bo scenariusz mu na to nie pozwala, za to udaje mima, często jęczy, krzyczy i mruczy. Robi to jak zwykle po swojemu, czyli w nieco nerwowy, przerysowany sposób. Taki styl gry musi być bardzo dobrze zrównoważony innymi wyrazistymi postaciami oraz treścią. W tym przypadku nie ma żadnego godnego przeciwnika dla Eddiego, a i niezbyt wiele mięsistej fabuły znajdziemy w produkcji Briana Robbinsa. Jest za to mnóstwo popularnych tez rodem z coachingowych zajęć z buddyjskim neofitą albo Mateuszem Grzesiakiem. Nie twierdzę, że są złe, jednak niekiedy to, co mądre, okazane publicznie traci na wartości.
Dave, Mów mi Dave (2008), reż. Brian Robbins
Kolejny film z komediowej stajni Briana Robbinsa. Tym razem Eddie Murphy został kosmitą, a raczej statkiem kosmicznym w ludzkiej postaci. Jego kapitanem jest również Eddie, przybysz z dalekiej planety, który ma zamiar wyssać z Ziemi całą sól. W czasie swojego pobytu uświadamia sobie jednak, że ludzie nie są tacy źli, a uczucie miłości jest w stanie zawrócić w głowie nawet kosmitom. A jak prezentuje się nasz bohater, Murphy? Nie jest tak źle jak np. w Ja, szpieg, ale też nie jest dobrze. Ze względu na charakter odgrywanej postaci Eddie przez większość filmu jest sztywny jak naprężony koci ogon. Poza tym został osadzony w środowisku przesiąkniętym nawiązaniami do Star Treka zakropionymi komediowym stylem z niezapomnianej komedii science fiction Moja macocha jest kosmitką. Mam wątpliwości, czy do końca uwierzył w swoją kreację. W końcu nie jest łatwo odegrać robota, któremu wylatują banknoty z tyłka. Wszystko to składa się na komediopodobny film z przyklejonym do niego Eddiem-Dave’em, którego aktorskie starania wypadają niezbyt śmiesznie.