ZAPOMNIANE hity ERY VHS, które TRZEBA znać
Z dedykacją dla Szymona, mojego brata, w podziękowaniu za towarzystwo w przeżywaniu wspólnych filmowych przygód.
Wychowałem się w czasach bez Netflixa, HBO Go i innych dogodności, dzięki którym obejrzenie filmu sprowadza się do jednego kliknięcia pilotem. Za moich czasów, żeby obejrzeć dobry film w domowym zaciszu, trzeba było po niego pójść do wypożyczalni kaset wideo. Tam spośród setek tytułów zwróconych do nas okładkami należało dokonać wyboru na podstawie opisu dystrybutora bądź polecanek sympatycznej pani obsługującej. Nie było algorytmów, nie było rankingów, nie było ocen. Były jedynie czasopisma, udzielające cennych wskazówek, reszta leżała w gestii intuicji. Potem, gdy już trzymało się w ręku schowaną w czarnym opakowaniu kasetę, jeszcze przed umieszczeniem jej w magnetowidzie silnie frapująca była ta charakterystyczna niewiadoma, udzielająca się jeszcze przed włączeniem przycisku PLAY. Jaki seans sobie zafundowaliśmy? Czy zaraz obejrzymy przyszły kultowy klasyk, czy też film, który szybko zostanie zapomniany?
Artykuł ten poświęcony jest filmom z lat 80. i 90., które mają cechy zarówno jednej, jak i drugiej kategorii. W wielu kręgach uznawane są za kultowe ze względu na jakościowe wyróżniki. Trudno jednak nie dostrzec, że przez lata zdołały obrosnąć kurzem.
Policjantki z FBI
Atrakcyjność tego filmu najlepiej wyznacza uroda blondwłosej Rebekki De Mornay. Kariera tej aktorki ułożyła się zresztą podobnie, jak losy filmu z 1988 – choć obdarzona niewątpliwym potencjałem, raczej nie zawojowała Hollywood, grając w latach 90. a to w produkcjach telewizyjnych, a to kierowanych prosto na VHS, zadowalając się czy to drugim, czy nawet trzecim planem. Premiery Policjantek z FBI oraz takich filmów jak Ręka nad kołyską czy Nigdy nie rozmawiaj z nieznajomym, były złotym okresem w jej karierze. Za co kochamy Policjantki z FBI, gdzie De Morney wystąpiła u boku uroczo nieporadnej Mary Gross? To bardzo przyjemna, prostolinijna komedia, ze lekkim, nienachalnym humorem (scenę pojedynku na jedzenie pizzy mam przed oczami do dziś); interesowała widzów przez kilka lat, by później ulec zapomnieniu. Może w dobie girl power ktoś pokusi się o remake? To mogłoby być nawet interesujące.
Krótkie spięcie
Zanim nasze serca skradł pixarowski Wall-E, najsympatyczniejszym i najzabawniejszym filmowym robotem był ten znany z filmu Krótkie spięcie. Jestem przekonany, że twórcy słynnej animacji z 2008 roku trochę się filmem Johna Badhama z 1986 musieli inspirować. Neill Blomkamp, twórca Chappiego, pewnie także odrobił pracę domową. Rzecz bowiem w tym, że Krótkie spięcie przybliża postać robota w taki sposób, by nie straszył, a wzbudzał w widzu sympatię. Otrzymujemy tu typową dla SF wersję mitu Frankensteina, w której ciało zastąpiła ożywiona piorunem maszyna. Dylematy egzystencjalne, choć podane z humorem, mają tu równie silny wydźwięk. Perypetie sympatycznego robota, wynalezionego z zamysłem stanowienia wsparcia dla wojska, toczą się przy wsparciu innej zapomnianej gwiazdy ery VHS – Steve’a Guttenberga, lepiej znanego widzom tamtych lat z cyklu Akademia policyjna.
Moce ciemności
Wiedzieliście, że ponoć to właśnie Chuck Norris swego czasu wcielił się w węża i wręczył pewnej Ewie jabłko? Zrobił to tylko po to, by na świecie zapanowało zło… z którym on sam mógłby walczyć. Niegdyś bohater kina akcji, później niestrudzony Strażnik Teksasu, na samym końcu bohater uszczypliwych dowcipów – tak pokrótce ułożyła się kariera Chucka Norrisa. Moim ulubionym filmem z jego udziałem są Moce ciemności z 1994 roku, które łączą w sobie elementy kina sensacyjnego i rasowego horroru. Chuck w końcu otrzymuje tu zadanie adekwatne do jego umiejętności. Nadarza się bowiem okazja do walki z najwyższym złem, tu w osobie wysłannika samego diabła. Film obfituje w krwawe starcia, najbardziej jednak zapada w pamięć postać demonicznego antagonisty, brawurowo zagranego przez Christophera Neame’a. Pamiętam doskonale, że Moce ciemności był filmem, który solidnie zszargał moją psychikę. Co prawda oglądałem go za dnia, ale byłem na tego rodzaju seans trochę za młody. Ale powiedzcie sami – kto w erze VHS martwił się kategoriami wiekowymi?
Trzech małolatów ninja
Zarówno ten film, jak i kultowe Wojownicze Żółwie Ninja czy też nie mniej słynne Karate Kid to pozycje, które mocno wpłynęły na moją fascynację sztukami walk. Na treningi uczęszczał mój starszy brat, ja byłem jego sekundantem, sam nie trenowałem (trochę z obawy, trochę z lenistwa), ale co nie udało się za młodu, z powodzeniem nadrabiam w dorosłym życiu. Bakcyl kina kopanego najwyraźniej przyniósł rezultaty. Tak jak dwa z wymienionych tytułów cieszą się do dziś uznaniem i kultowym statusem, także dzięki kolejnym wznowieniom i sequelom, tak droga Trzech małolatów ninja potoczyła się nieco inną ścieżką. Choć powstały aż trzy sequele produkcji z 1992 roku, to jednak każdy kolejny film miał coraz mniejszą siłę oddziaływania. To, co za młodzieńczych lat ujmowało mnie w Trzech małolatach ninja, wiązało się z tym, że bardzo łatwo mi było się z bohaterami tego filmu identyfikować. To nie były fantastyczne postacie obdarzone nadludzkimi umiejętnościami, a zwykli chłopcy, którzy popadli w tarapaty i musieli wykorzystać swoje umiejętności z dojo, by utrzeć nosa agresorom. Noszę ten film głęboko w sercu, bo przypomina mi czas, gdy jako młody chłopak uczyłem się odwagi do pokonywania codziennych trudności.