Zapiski na bilecie #3 – Jak „Żar tropików” uratował świat
Ten felieton miał być o czymś zupełnie innym, ale grzebiąc w mrokach pamięci i przetrząsając zbiorowiska kulturowych zabytków zalegających w mojej głowie, przypomniałem sobie o Żarze tropików. Niby serial jakich wiele, który zapewnił w swoim czasie kawał dobrej zabawy polskim telewidzom, pragnącym oglądać jankeski przepych przesączający się na początku lat 90. przez otwarte granice. Zacząłem jednak drążyć temat, żeby dowiedzieć się, co teraz porabia Rob Stewart – serialowy Nick Slaughter – i nagle, niczym u Hitchcocka, nagła wolta fabularna wyrwała mi serce. Okazało się, że wygadany detektyw z kucykiem w sporym stopniu odpowiada za obalenie reżimu Slobodana Miloševicia – jednego z najbrutalniejszych dyktatorów XX wieku.
Zaczęło się niewinnie. W 2008 roku Rob Stewart, którego pół dzieciństwa myliłem z Bruce’em Willisem, a drugie pół byłem przekonany, że jest znanym wokalistą, swoje pięć minut sławy miał już dawno za sobą. Żar tropików został zdjęty z anteny w 1993 roku po zaledwie trzech sezonach. Zresztą nie ma się czemu dziwić, bo w Ameryce kultura kryminału była rozwinięta ponad stan, a próba połączenia Słonecznego patrolu, Policjantów z Miami i bardzo luźnej konwencji chandlerowskiej nie robiła tam szczególnego wrażenia. Co innego u nas. Detektyw rzucający one-linerami na prawo i lewo, przesiadujący w barach pod palmami, żyjący w rytmie kul i bujający się w pstrokatej hawajskiej koszuli po rozgrzanym piasku był ucieleśnieniem spełnionego życia. Facet nie słyszał o jedzeniu na kartki, a do jego skąpanego w słońcu biura nie wbijał nigdy żaden Staszek Anioł. Do tego ten jednodniowy zarost, misternie zapleciony kucyk i zapieczona klata obrośnięta małą Puszczą Kampinoską – mężczyzna totalny.
Jednak siedem lat temu dla Stewarta była to tylko pieśń przeszłości. Nowych ról (mających jakiekolwiek znaczenie) od dawna nie było widać na horyzoncie, siwizna zaczęła atakować włosy czterdziestosiedmiolatka, a on sam utknął… w piwnicy rodziców. Na domiar złego w Kanadzie. To właśnie tam syn zaczął pokazywać mu uroki Facebooka. Stewart, jak każdy archaiczny aktor, postanowił sprawdzić, czy ktoś go jeszcze pamięta. Natrafił na tekst „Nick Slaughter na prezydenta” podlinkowany w jednym z wpisów przez niejakiego Ivana Jovanovicia. Żartobliwie odpowiedział mężczyźnie, że skoro chce zapewnić mu takie stanowisko, to wystarczyło zapytać. Jovanović postanowił wytłumaczyć aktorowi, jaka historia stoi za tym hasłem. Okazało się, że pamięta go… cała Serbia. Aktor nie mógł uwierzyć, jak wielką popularnością nadal cieszy się tam Żar tropików oraz jakie znaczenie kulturowe ma postać Nicka Slaughtera. Aktor szybko skontaktował się serbskimi fanami i podjął decyzję, żeby jechać do Europy dowiedzieć się, co stoi za tym fenomenem. Nie miał zresztą dużego wyboru, bo jedyną alternatywą było dalsze przesiadywanie na kanadyjskiej prowincji. Stewart ruszył do Serbii i zapisał na taśmie filmowej swoje zderzenie z nagłym przypływem sławy, o której nie miał pojęcia, co zaowocowało dokumentem Slaughter Nick for President (wyłożył na niego ostatnie zaskórniaki).
Seans tego obrazu to niezwykłe przeżycie. Produkcja idealnie podkreśla fakt, że popkultura ma niezmierzenie wielką moc, a rzeczy uznawane przez jakąś kulturę za śmieci mogą stać się w innej przyczynkiem do rewolucji.
Aktor spotkał się na terenie byłej Jugosławii z iście gwiazdorskim przyjęciem, jakby był przynajmniej Barackiem Obamą, szeryfem wolnego świata. Już na lotnisku witał go gargantuiczny tłum fanów, na dalszą celebrację zabrała go limuzyna, następnie został przewieziony po chyba wszystkich znaczących serbskich programach rozrywkowych, a nawet wystąpił w dziwacznej reklamie, przywodzącej na myśl kulturowe zderzenie z Między słowami. W kraju zapanowała „slaughtermania”. Okazało się, że awanturniczego detektywa zna tu praktycznie każdy, a serial pokazywał młodym ludziom wyniszczonym przez rządy Miloševicia w latach 90., że coś takiego jak wolność w ogóle istnieje. Piękne tropiki, zawsze zwyciężająca sprawiedliwość i zabawny bohater – praktycznie nadczłowiek – w łopoczącej na wietrze koszuli/pelerynie był światełkiem w tunelu, jedną z niewielu iskier nadziei. Dlatego dla wielu obywateli wyrwanego z więzów kraju spotkanie ze Stewartem było spełnieniem młodzieńczych marzeń. Zresztą niesamowite jest już to, że maksymalnie ocenzurowana przez władze telewizja dopuściła do emisji takich jankeskich popłuczyn – skąd mogli wiedzieć, że głupiutkie ganianie się po piachu i zabawa we współczesnych kowbojów może poruszyć tłumy?
Państwo było rozdarte pomiędzy sankcjami nakładanymi przez ONZ a morderczym reżimem Miloševicia, gdzie obywatele byli tylko zbędnym odpadem zalegającym w mechanizmach politycznych. Ale to właśnie oni doprowadzili do bezkrwawego obalenia rządów dyktatora w 2000 roku, gdy jeszcze ostatkiem sił nacjonalistyczny potwór próbował za wszelką cenę zapewnić sobie przedłużenie władzy. I to właśnie detektyw Nick Slaughter był duchowym przewodnikiem młodych aktywistów, którzy inteligencją postanowili rozpędzić koszmar – zespół Atheist Rap, autorzy hymnu wolnościowego Slaughteru Nietzsche z 1998 roku, inspirowanego nadal żywym w państwie serialem, wykonali ten kawałek na żywo wspólnie ze Stewartem w 2008 roku, a były minister środowiska Srdja Popović, który jeszcze jako student założył pacyfistyczny ruch oporu „Otpor!”, został producentem dokumentu kanadyjskiego aktora. Zresztą sam tytuł filmu odnosi się do jednego z najpopularniejszych tekstów graffiti z czasów wojny (Slotera Nika za predsednika), a Slaughter był bohaterem komiksu Aleksa Gajicia drukowanego podczas protestów studenckich w latach 1996-1997.
To absolutnie niezwykła historia, która w romantyczny sposób łączy kiczowaty serial wyparty z pamięci przez Zachód, jeden z najkrwawszych konfliktów w historii Europy i kolektywną siłę obywateli, których łączy wspólny cel oraz fascynacja. Ludzkość dostała kolejny przykład tego, jak bardzo zapomniane artefakty kultury potrafią zmieniać świat – przecież dopiero co mogliśmy oglądać Anvil! The Story of Anvil o zapomnianym kanadyjskim zespole heavymetalowym, który miał swego czasu szansę zawojować rynek muzyczny i zachwycił takie sławy jak Slash, Lemmy czy Metallica (spoiler: nie zwojował, ale dokument jest fantastyczny) czy oskarowego Sugar Mana, gdzie poznaliśmy historię Sixto Rodrigueza żyjącego bez wiedzy o tym, że przyczynił się do walki z apartheidem.
Aż raduje się dusza na myśl, że swojski Jan Serce może w tej chwili pobudzać do walki wojowników o wolność w jakimś afrykańskim państwie. Popkulturo, trwaj!
PS. Nadmiernie owłosiona klatka piersiowa to w Serbii „Nik Sloter”.
korekta: Kornelia Farynowska