Podobnie jak pierwsza wersja z 1968 roku Planeta małp Tima Burtona znana jest ze swego zakończenia. Jedna i druga zaskakuje finałem, tyle że konkluzja rebootu przekracza wszelkie normy niedorzeczności, mimo że świadomość obcowania ze słabym filmem obecna jest bezustannie. Główny bohater, Leo Davidson (Mark Wahlberg), w wyniku niespodziewanej podróży w czasoprzestrzeni trafia na planetę, na której władzę sprawują inteligentne małpy. Ludzie są natomiast traktowani jak istoty gorszego sortu — szykanowane, bite, poddawane eksperymentom. W samej końcówce Leo znajduje sposób, by uruchomić statek kosmiczny, którym przybył na planetę i wrócić na Ziemię, do przeszłości. Bohater wsiada do pojazdu i ponownie dzięki kosmicznej burzy elektromagnetycznej przenosi się w czasoprzestrzeni. Ziemia, na której ląduje, jest jednak inna — wygląda tak samo, lecz zamiast ludzkiej funkcjonuje tu cywilizacja małp, czego najdobitniejszą oznaką jest pomnik generała Thade’a, antagonisty z tytułowej planety, zamiast słynnego mauzoleum Lincolna. Problem w tym, że zakończenie nie ma żadnego sensu. Czy Leo tak naprawdę cały czas był na Ziemi i przeniósł się do przyszłości zamiast cofnąć w czasie, a przyrządy pokładowe kłamały? Jeśli tak, to jak Thade wydostał się z potrzasku bez wyjścia? A jeśli faktycznie Planeta Małp nie była Ziemią (tak twierdził sam Burton), to jak Thade się na nią dostał i to jeszcze na długo przed powrotem Leo? Pytania mnożą się, a kolejne interpretacje nie trzymają się kupy. Burton dodał zbędny, bezsensowny epilog nakierowany na szok. Zapomniał jednak, że zaskoczenie musi być uzasadnione i sensowne. Choć nie powiem, tak głupi finał stworzony przez takiego twórcę był niemałą niespodzianką.
Zawsze pół żartem, pół serio mówiłem, że należy wstrzymać się z oceną filmu do samego końca, bo co jeśli w rozwiązaniu akcji nagle i niespodziewanie wszystko wybuchnie i wszyscy zginą? Żarcik towarzyszył przez lata, aż do obejrzenia 11 minut Jerzego Skolimowskiego. Jeden z najsłabszych filmów zasłużonego reżysera opowiada kilka niezbyt interesujących historii, w których większość elementów jest albo nieprzystających do siebie, albo rażąco sztucznych. Mamy tu między innymi zazdrosnego męża wałęsającego się po korytarzach hotelu, naćpanego kuriera, sprzedawcę hot-dogów opowiadającego anegdotki czy parę alpinistów. Wszystkie opowieści łączą się w finale, w którym dochodzi do serii niefortunnych zbiegów okoliczności. Gdyby miał on sens, mógłby poskładać te rozsypane puzzle. Nie jest to jednak logiczne zwieńczenie — są tu bowiem wyłącznie wybuchy, wypadki i spektakularne zgony, w które zostają uwikłani wszyscy bohaterowie. Ktoś może się kłócić, że Skolimowski pokazał przypadkowość ludzkiego losu, znaczenie detali pozornie pozbawionych znaczenia, czarną ironię egzystencji. Niestety wypada to kompletnie nieprzekonująco i wydumanie. 11 minut sprawia wrażenie pustej, pretensjonalnej zgrywy artysty, który bawi się bez specjalnego celu, a nie mając lepszego pomysłu na finał, postanawia wszystko wysadzić.
Nigdy nie podzielałem zachwytów nad ponoć jedynym jednoznacznie udanym filmem spod znaku DCEU. To przyzwoite origin story, które nie wyróżnia się w zasadzie niczym poza względnie ciekawą bohaterką, a takiej w kinie superbohaterskim brakuje. Wonder Woman miała szansę zapaść mi w pamięć jako powiew świeżości wśród komiksowych widowisk ze względu na, jak mi się początkowo wydawało, pozbawienie historii potężnego antagonisty z innego świata. W toku całej fabuły tytułowa bohaterka (Gal Gadot) raz po raz wspomina o mitycznym bóstwie, Aresie, które miałoby być odpowiedzialne za zło i żądzę zniszczenia tkwiące w ludzkości. Diana wielokrotnie próbuje usprawiedliwiać destrukcyjne działania ludzi wpływami owej istoty i podkreślać cel swojej misji, którym jest pokonanie Aresa. Równie często powraca jednak wątpliwość jej towarzysza, Steve’a Trevora (Chris Pine), w istnienie złego boga. Według niego człowiek jest niedoskonały i niszczycielski z natury i żadna mityczna postać nie ma z tym nic wspólnego. Na dodatek wyraźnie widać, że wymowa filmu jest tożsama z poglądami Trevora. Tymczasem w samej końcówce Jenkins kompletnie zarzuca ten ciekawy i mniej oczywisty dla kina superbohaterskiego wątek na rzecz typowej finałowej jatki. Idea zła tkwiącego w człowieku tak podkreślana w Wonder Woman zostaje bowiem zdruzgotana w momencie, gdy okazuje się, że rogaty Ares faktycznie istnieje, a na dodatek jest nim niepozorny brytyjski polityk, Sir Patrick Morgan (David Thewlis). Widocznie Jenkins lub wiszący nad jej głową producenci nie chcieli logicznego zakończenia i woleli pełne marnego CGI mordobicie charakterystyczne dla pospolitego kina akcji. Mógłbym zrozumieć zachwyty amerykańskich krytyków, gdyby Wonder Woman miała do zaoferowania coś więcej niż silna, niezależna kobieta jako protagonistka.