ZAKOŃCZENIA, KTÓRE NAJBARDZIEJ MNIE ZAWIODŁY. To nie tak miało być
Planeta małp (2001), reż. T. Burton
Podobnie jak pierwsza wersja z 1968 roku Planeta małp Tima Burtona znana jest ze swego zakończenia. Jedna i druga zaskakuje finałem, tyle że konkluzja rebootu przekracza wszelkie normy niedorzeczności, mimo że świadomość obcowania ze słabym filmem obecna jest bezustannie. Główny bohater, Leo Davidson (Mark Wahlberg), w wyniku niespodziewanej podróży w czasoprzestrzeni trafia na planetę, na której władzę sprawują inteligentne małpy. Ludzie są natomiast traktowani jak istoty gorszego sortu — szykanowane, bite, poddawane eksperymentom. W samej końcówce Leo znajduje sposób, by uruchomić statek kosmiczny, którym przybył na planetę i wrócić na Ziemię, do przeszłości. Bohater wsiada do pojazdu i ponownie dzięki kosmicznej burzy elektromagnetycznej przenosi się w czasoprzestrzeni. Ziemia, na której ląduje, jest jednak inna — wygląda tak samo, lecz zamiast ludzkiej funkcjonuje tu cywilizacja małp, czego najdobitniejszą oznaką jest pomnik generała Thade’a, antagonisty z tytułowej planety, zamiast słynnego mauzoleum Lincolna. Problem w tym, że zakończenie nie ma żadnego sensu. Czy Leo tak naprawdę cały czas był na Ziemi i przeniósł się do przyszłości zamiast cofnąć w czasie, a przyrządy pokładowe kłamały? Jeśli tak, to jak Thade wydostał się z potrzasku bez wyjścia? A jeśli faktycznie Planeta Małp nie była Ziemią (tak twierdził sam Burton), to jak Thade się na nią dostał i to jeszcze na długo przed powrotem Leo? Pytania mnożą się, a kolejne interpretacje nie trzymają się kupy. Burton dodał zbędny, bezsensowny epilog nakierowany na szok. Zapomniał jednak, że zaskoczenie musi być uzasadnione i sensowne. Choć nie powiem, tak głupi finał stworzony przez takiego twórcę był niemałą niespodzianką.
11 minut (2015), reż. J. Skolimowski
Zawsze pół żartem, pół serio mówiłem, że należy wstrzymać się z oceną filmu do samego końca, bo co jeśli w rozwiązaniu akcji nagle i niespodziewanie wszystko wybuchnie i wszyscy zginą? Żarcik towarzyszył przez lata, aż do obejrzenia 11 minut Jerzego Skolimowskiego. Jeden z najsłabszych filmów zasłużonego reżysera opowiada kilka niezbyt interesujących historii, w których większość elementów jest albo nieprzystających do siebie, albo rażąco sztucznych. Mamy tu między innymi zazdrosnego męża wałęsającego się po korytarzach hotelu, naćpanego kuriera, sprzedawcę hot-dogów opowiadającego anegdotki czy parę alpinistów. Wszystkie opowieści łączą się w finale, w którym dochodzi do serii niefortunnych zbiegów okoliczności. Gdyby miał on sens, mógłby poskładać te rozsypane puzzle. Nie jest to jednak logiczne zwieńczenie — są tu bowiem wyłącznie wybuchy, wypadki i spektakularne zgony, w które zostają uwikłani wszyscy bohaterowie. Ktoś może się kłócić, że Skolimowski pokazał przypadkowość ludzkiego losu, znaczenie detali pozornie pozbawionych znaczenia, czarną ironię egzystencji. Niestety wypada to kompletnie nieprzekonująco i wydumanie. 11 minut sprawia wrażenie pustej, pretensjonalnej zgrywy artysty, który bawi się bez specjalnego celu, a nie mając lepszego pomysłu na finał, postanawia wszystko wysadzić.
Wonder Woman (2017), reż. P. Jenkins
Nigdy nie podzielałem zachwytów nad ponoć jedynym jednoznacznie udanym filmem spod znaku DCEU. To przyzwoite origin story, które nie wyróżnia się w zasadzie niczym poza względnie ciekawą bohaterką, a takiej w kinie superbohaterskim brakuje. Wonder Woman miała szansę zapaść mi w pamięć jako powiew świeżości wśród komiksowych widowisk ze względu na, jak mi się początkowo wydawało, pozbawienie historii potężnego antagonisty z innego świata. W toku całej fabuły tytułowa bohaterka (Gal Gadot) raz po raz wspomina o mitycznym bóstwie, Aresie, które miałoby być odpowiedzialne za zło i żądzę zniszczenia tkwiące w ludzkości. Diana wielokrotnie próbuje usprawiedliwiać destrukcyjne działania ludzi wpływami owej istoty i podkreślać cel swojej misji, którym jest pokonanie Aresa. Równie często powraca jednak wątpliwość jej towarzysza, Steve’a Trevora (Chris Pine), w istnienie złego boga. Według niego człowiek jest niedoskonały i niszczycielski z natury i żadna mityczna postać nie ma z tym nic wspólnego. Na dodatek wyraźnie widać, że wymowa filmu jest tożsama z poglądami Trevora. Tymczasem w samej końcówce Jenkins kompletnie zarzuca ten ciekawy i mniej oczywisty dla kina superbohaterskiego wątek na rzecz typowej finałowej jatki. Idea zła tkwiącego w człowieku tak podkreślana w Wonder Woman zostaje bowiem zdruzgotana w momencie, gdy okazuje się, że rogaty Ares faktycznie istnieje, a na dodatek jest nim niepozorny brytyjski polityk, Sir Patrick Morgan (David Thewlis). Widocznie Jenkins lub wiszący nad jej głową producenci nie chcieli logicznego zakończenia i woleli pełne marnego CGI mordobicie charakterystyczne dla pospolitego kina akcji. Mógłbym zrozumieć zachwyty amerykańskich krytyków, gdyby Wonder Woman miała do zaoferowania coś więcej niż silna, niezależna kobieta jako protagonistka.