WSZYSTKIE ZŁE RZECZY W „UCIEKAJ!”. Czy oscarowy pewniak to naprawdę dobry film?
W tym momencie znalazłem się w niezłej kropce. Ta scena była, w moim odczuciu, dość idiotyczna z dwóch względów. Po pierwsze: PO JAKĄ CHOLERĘ ona trzyma te zdjęcia? Przecież to pozbawiona skrupułów kobieta z wypranym mózgiem. Trzyma je ze względu na sentyment? Dowody w sprawie zbrodni, które popełniła rodzina, leżą sobie w kartoniku i spokojnie czekają, aż kolejna ofiara je odkryje. Nie musi ich nawet szukać – drzwi od schowka otwierają się same w kluczowym momencie akcji. Po drugie: taki sposób rozwiązania wszystkich niedopowiedzianych kwestii jest… znowu – leniwy. Przypomina to trochę monologi kinowych łotrów z lat 60., którzy przed długo odkładaną egzekucją bohatera opowiadali mu ze szczegółami o wszystkich swoich planach.
Zaraz, zaraz… chwilę później Chris zostaje spętany i przywiązany do fotela w piwnicy domu Armitage’ów. W tej komfortowej pozycji otrzymuje szansę obejrzenia krótkiego filmiku, nagranego przez nestora rodziny, w którym ten tłumaczy mu dokładnie, co się za chwilę stanie. Silne, zdrowe ciało Chrisa otrzyma nowy mózg, należący do niewidomego, schorowanego przyjaciela diabelskiej rodzinki. Chris stanie się tym samym kolejną ofiarą nowej formy niewolnictwa. I ten koncept jest naprawdę świetny i odważny. Chodzi jednak o sposób, w jaki się o nim dowiadujemy: zostaje to powiedziane wprost, ze wszystkimi szczegółami, do unieruchomionego bohatera, którego jedyną możliwością jest wysłuchać i zaakceptować to, co nadchodzi. Trochę w stylu tych kinowych łotrów z lat 60., prawda? Pamiętajmy, że nadal mówimy o filmie, który otrzymuje prestiżowe nagrody i masę pochwał za scenariusz. Wspomnę jeszcze tylko o samym zakończeniu, w którym Peele już niemal bezczelnie pozwala sobie na niełatanie scenariuszowej dziury. Na ratunek bohaterowi przybywa jego kolega z lotniska. Kiedy Chris pyta go, w jaki sposób go znalazł, ten odpowiada, że na tym polega jego praca. Po czym wsiadają do samochodu i odjeżdżają.
Przerost treści nad formą
Dochodzimy teraz do kluczowego zarzutu, jaki stawiam temu filmowi. Znamy już przebieg wydarzeń, wiemy, do czego zmierzali rodzice Rose, dlaczego ludzie na przyjęciu zachowywali się tak, jak się zachowywali i, ogólnie, o co w tym wszystkim chodziło. Rodzi się zatem pytanie: po co to wszystko? Rose przyprowadziła do domu silnego, czarnoskórego mężczyznę. Jeśli jej rodzice chcieli wykorzystać jego ciało do przeszczepienia mózgu, to czemu nie zrobili tego od razu? Po co ta cała zabawa w dobrą rodzinę, stwarzanie pozorów, niejednoznaczne gesty? Robili to wcześniej co najmniej kilkanaście razy – dlaczego więc tym razem nie posadzili po prostu Chrisa na krześle, zahipnotyzowali i przeszli od razu do konkretów? Po co ta cała maskarada, wypełniająca godzinę ekranowego czasu? Jasne, wtedy nie byłoby filmu. Ale jeśli większa część historii jest po prostu pozbawiona sensu, to może wcale nie mamy do czynienia ze znakomitym, oscarowym filmem?
Pomóżcie mi odpowiedzieć na to pytanie, bo sam, przyznam szczerze, nie potrafię.
korekta: Kornelia Farynowska