Woody Allen i jego filmy cz.6 (1989-1992)
W szóstej części zestawienia przyjrzymy się pięciu (a właściwie czterem i pół) filmom Allena – są to ostatnie produkcje nowojorskiego reżysera, w których pojawiła się Mia Farrow. Musiał to być ciężki okres dla Woody’ego, gdyż nakręcił wtedy cztery poważniejsze filmy („Zbrodnie i wykroczenia”, „Cienie we mgle”, „Alicja”, „Mężowie i żony”) oraz tylko jedną, trwającą 40(!) minut komedię (wchodzącą w skład „Nowojorskich opowieści” „Zagładę Edypa”).
– You got a nice place here. What time does the cobra come out?
“Nowojorskie Opowieści” są filmem szczególnym. Jest to bowiem zbiór trzech krótkich nowelek. Ich twórcami są jedni z najwybitniejszych amerykańskich reżyserów XX stulecia: Francis Ford Coppola, Martin Scorsese oraz, rzecz jasna, Woody Allen. Spotkanie tych trzech nazwisk w jednym filmie zapowiadało coś spektakularnego.
Przed seansem spodziewałem się, że tematem przewodnim filmu będzie Nowy Jork. Zaangażowani w projekt reżyserzy (zwłaszcza Allen i Scorsese) nie bez kozery uważani są za jednych z największych i najbardziej gorliwych piewców Wielkiego Jabłka w świecie filmu. Niestety, w tym przypadku o żadnym hołdzie nie może być mowy. Każdy z tych krótkich filmów mógłby z powodzeniem dziać się w jakimkolwiek innym mieście na Ziemi – odniesień do kultury i specyfiki Wielkiego Jabłka ze świecą szukać. Sam tytuł filmu wymyślony został prawdopodobnie przez producentów lub sprytnych speców od marketingu.
Segmentem otwierającym film są „Lekcje życia” Martina Scorsese. Nowelka ta opowiada historię błyskotliwego i odnoszącego sukcesy malarza (Nick Nolte), któremu artystycznego paliwa dostarcza burzliwy związek z młodą asystentką (Rosanna Arquette) – malarz nie jest w stanie tworzyć bez ciągłych kłótni. Historia jest ciekawa i wciągająca, Scorsese sprawnie portretuje (nomen omen) malarza jako emocjonalnego wampira, który egoistycznie i cynicznie wykorzystuje innych, aby tylko osiągnąć sukces. W „Lekcjach życia” znalazło się miejsce dla tak lubianych przez Scorsese efektownych kadrów oraz przebojowej (może nawet aż za bardzo) ścieżki dźwiękowej. Segment ten z pewnością nie przyniósł mu wstydu, jednak na pewno nie zalicza się do najwybitniejszych dzieł nowojorskiego reżysera.
W jednym z późniejszych filmów Allen wciela się w rolę reżysera, który podczas prac na planie traci wzrok, ale nikomu się do tego nie przyznaje i po omacku kręci dalej. Wydaje mi się, że Francis Ford Coppola znajdował się w podobnym stanie, gdy tworzył „Życie bez Zoe”. Innego rozwiązania nie widzę. Segment ten jest tak nieciekawy, że w czasie seansu, zamiast śledzić fabułę, mimowolnie zanurzyłem się w rozmyślaniach o tym, jak to możliwe, że Coppola zaczął kręcić tak słabe filmy – nie będę się nad tym rozwodził, gdyż jest to temat na osobny artykuł (lub książkę). Jedyne pocieszenie stanowi tutaj fakt, iż cukierkowa historia bogatej i rozpieszczonej, ale również rezolutnej (brr) Zoe, która ratuje małżeństwo swoich rodziców, trwa jedynie nieco ponad 30 minut.
Bez owijania w bawełnę – „Zguba Edypa” jest zdecydowanie najlepszą „Nowojorską opowieścią”. Segment Coppoli to nieudana chałtura, nowela Scorsese – ciekawa i dobrze zrealizowana, jednak twórca „Taksówkarza” również nie dał z siebie wszystkiego, podczas gdy Woody Allen nakręcił pełnoprawny film Allenowski, który można śmiało stawiać w jednym rzędzie z większością jego długometrażowych produkcji. Z całą pewnością dał tutaj o sobie znać kabaretowy i sceniczny rodowód naszego bohatera. Allen pisał w życiu setki skeczów, doskonale czuje się w krótkich formach. Dosłownie kipi pomysłami – część z nich nadaje się do przeniesienia w pełny metraż i czeka w szufladzie na odpowiednią chwilę. Nic więc dziwnego, że „Zguba Edypa” okazała się tak dobrym filmem. Allen dobrze czuje się w roli miniaturzysty. Domeną Scorsese i Coppoli są przecież wielogodzinne freski.
W tym okresie swojej twórczości Allen skupiał się w głównej mierze na poważniejszych tematach. Udział w „Nowojorskich opowieściach” był więc doskonałym pretekstem, żeby wziąć się za coś nieco lżejszego. „Zagłada Edypa” opiera się na szalonym i pomysłowym założeniu – opiekuńcza matka głównego bohatera na skutek magicznej sztuczki trafia na nieboskłon, skąd może na bieżąco śledzić poczynania syna. Matce przyświeca jeden cel – jej potomek musi sobie znaleźć dobrą żonę. Aby to osiągnąć, jest w stanie zamienić życie syna w prawdziwe piekło.
„Zagłada Edypa” jest lekką i doskonale nakręconą nowelką. Szczególne wyrazy uznania należą się odgrywającej rolę matki Mae Questel. W jej kreacji nie ma najmniejszej nuty fałszu. Jest zabawna, ale również przerażająca. Reszta ekipy aktorskiej również spisała się bez zarzutu.
Dla fanów Woody’ego Allena „Zagłada Edypa” jest pozycją obowiązkową. Dodatkowo, jeżeli ktoś jest w jakimś stopniu uprzedzony do twórczości nowojorczyka, a chce dać mu jeszcze jedną szansę, to powinien sięgnąć właśnie po tą czterdziestominutową przezabawną miniaturkę. Znajomość pozostałych etiud z zestawu nie jest konieczna.
Show business is, is dog-eat-dog. It’s worse than dog-eat-dog. It’s dog-doesn’t-return-other-dog’s-phone-calls, which reminds me. I should check my answering service.
Woody Allen widocznie nie mógł sobie wybaczyć, że „Hannah i jej siostry” zakończył tak słodką i radosną sceną, która nie pasowała do reszty filmu. Dlatego postanowił powrócić do tematu małżeńskiej zdrady – tym razem jednak bohaterowie nie tak łatwo uzyskają rozgrzeszenie.
„Zbrodnie i wykroczenia” oparte są na schemacie fabularnym bardzo zbliżonym do „Hannah i jej sióstr”. Mamy tutaj dwa przeplatające się wątki: poważny oraz komediowy. Pierwsza historia opowiada o uznanym lekarzu (w tej roli fenomenalny, jak prawie zawsze, Martin Landau – nagrodzony zasłużoną nominacja do Oscara), który najpierw zdradza żonę z kochanką (Anjelica Huston), potem zaś musi sobie radzić z negatywnymi konsekwencjami tego faktu. Bohaterem drugiego wątku jest grany przez Woody’ego Allena reżyser, który, zamiast kręcić ambitne filmy, zmuszony jest pracować nad biografią znienawidzonego producenta telewizyjnego (przezabawny Alan Alda), w międzyczasie zaś próbuje poderwać swoją współpracownicę (nieduża rola Mii Farrow).
Jak wspomniałem wcześniej, Allen nakręcił „Zbrodnie i wykroczenia”, aby wyleczyć się z lekkiego kaca spowodowanego przez zmianę zakończenia „Hannah…”. Miała być to swojego rodzaju odtrutka. Oba wątki są poważniejsze niż ich odpowiedniki w filmie z 1986 roku. Każda z historii jest naprawdę ciekawa i – jak prawie zawsze u Allena – dobrze napisana. Aktorzy, z Landau i Aldą na czele, również spisują się doskonale (jedyną pomyłką jest obsadzenie Anjeliki Huston w roli kochanki, wydaje się mało prawdopodobne, aby ktokolwiek chciał zdradzić żonę akurat z nią – ale to tylko mało znaczący szczegół).
Mimo tych niewątpliwych zalet „Zbrodnie..” są filmem jednak nieco słabszym niż „Hannah i jej siostry”. Tam proporcje między humorem a powagą były odrobinę lepiej wyważone – nawet mimo takiego, a nie innego zakończenia. „Zbrodnie i wykroczenia” są filmem wartym obejrzenia. Nie wydaje mi się jednak, żebym miał jeszcze kiedyś do niego wrócić. Przynajmniej nie w dającej się przewidzieć przyszłości.
Aktorzy pracujący z Allenem pod jednym względem nie mają łatwego życia – nie mogą być do końca pewni, czy ich występ trafi do ostatecznej wersji filmu. Podczas montażu „Zbrodni i wykroczeń” Woody stwierdził, iż jeden z głównych wątków mu się nie podoba i postanowił go od nowa napisać i nakręcić. „Ofiarami” tych dokrętek były znane z „Blade runnera” Daryl Hannah i Sean Young. Występ pierwszej pani został okrojony do krótkiego epizodu, druga zaś została całkowicie wycięta.
Woody zabiera, Woody daje. Początkowo Alan Alda miał się pojawić w jednej scenie. Jednak jego występ tak spodobał się Allenowi, że „na szybko” rozbudował postać graną przez Sokole Oko. Co ciekawe, w tej początkowej scenie partnerowała mu właśnie Daryl Hannah, która sądziła, że gra znacznie większą rolę. W czasie zdjęć Alda zaś był przekonany, że na tym epizodzie jego występ się skończy. Los lubi płatać figle.
Ciekawostka: Postać niesympatycznego producenta, w którą wcielił się Alan Alda, wzorowana była na Larrym Gebercie – scenarzyście „Tootsie” i serialu „MASH”.
Tytułowa Alice jest szczęśliwą mężatką i matką dwójki dzieci. Nie musi się martwić o pieniądze – małżonek jest wziętym, odnoszącym sukcesy bankierem. Alice stać na pokojówkę, sprzątaczkę, zakupy w najdroższych sklepach. W warstwie materialnej niczego jej nie brakuje. W pewnym momencie zaczyna jednak czuć, że życie, które prowadzi, jest puste i bezsensowne. Alice szuka więc rady u mieszkającego w Chinatown znachora, który najpierw poddaje ją hipnozie, a potem przepisuje różnego rodzaju tajemnicze ziółka.
„Alicja” nie jest dobrym filmem. Największą wadą jest właśnie postać tytułowej bohaterki. Nie byłem w stanie ani przez chwilę przejąć się problemami Alice. Jest ona pozbawioną charakteru i jakiejkolwiek głębi kobietą, której – kolokwialnie rzecz ujmując – od dobrobytu poprzewracało się w głowie. Zdaję sobie sprawę z faktu, iż takie było zamierzenie reżysera – Allen umiejętnie wygrywa tutaj kontrast między szamotającą się, pozbawioną ambicji Alice, a jej ambitną siostrą i koleżanką. Nie zmienia to jednak faktu , iż w bajce – jaką miała być w założeniu „Alicja” – widz musi lubić głównego bohatera i mu kibicować. W przeciwnym wypadku śledzenie jego przygód zamiast rumieńców wywoływać może ziewanie. Podczas seansu „Alicji” towarzyszył mi jedynie ten drugi odruch fizjologiczny. Nie zmieniają tego nawet stosunkowo ciekawe wątki „nadprzyrodzone”.
Sytuacji nie ratuje również nienajlepsze aktorstwo. „Alicja” jest bowiem de facto filmem opartym na roli Mii Farrow, reszta stanowi jedynie tło. Mia najzwyczajniej w świecie nie była w stanie unieść filmu na własnych barkach – nie dysponowała wystarczającymi umiejętnościami. Nie zagrała jednak tragicznie (oprócz żenującej sceny uwodzenia), była po prostu totalnie nijaka –jak zresztą w prawie każdym filmie Allena. W innych produkcjach była jednak tylko jednym z członków obsady, który swoją przezroczystością dobrze kontrował pozostałych, posiadających charyzmę aktorów. Oczywiście William Hurt, Joe Mantegna i Alec Baldwin tworzą tutaj ciekawe kreacje, ale mają zbyt mało czasu, aby uratować ten film.
„Alicja” w moim odczuciu jest jednym z najsłabszych filmów w dorobku Woody’ego Allena. Jako komedia – nie śmieszy, jako bajka – nie interesuje, jako przypowieść – nie mówi o niczym ważnym. W zamierzeniu „Alicja” miała być romantyczną komedią z wplecionymi wątkami nadprzyrodzonymi – takim „Seksem nocy letniej” bis. Po drodze jednak coś musiało pójść nie tak. Sam Woody Allen nie ma dobrego zdania o „Alicji”. Pytany o pozytywne aspekty mówi, iż Mia Farrow pięknie wygląda w czerwonym kapeluszu. Nawet dla Woody’ego ten film jest jedynie obrazkiem.
– Uh, I’ve… I’ve never paid for sex in my life.
– Oh, you just think you haven’t.
“Cienie we mgle” to luźno inspirowana twórczością Kafki egzystencjalna komedia zrealizowana w konwencji niemieckiego ekspresjonizmu lat 20. ubiegłego stulecia. Woody Allen od początku prac nad projektem doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, iż ten film nie odniesie sukcesu kasowego. Nie przeszkadzało mu to jednak w nakłonieniu wytwórni (Oriona) do zainwestowania niecałych 20 milionów dolarów. Na tamten moment był to największy budżet, jakim w swojej karierze dysponował Allen. Zgodnie z przewidywaniami, „Cienie we mgle” poniosły spektakularną klęskę w kinach (nie udało się nawet „dociągnąć” do trzech milionów dolarów), co z pewnością przyczyniło się do zakończenia współpracy z Orionem. Trzeba jednak przyznać włodarzom wytwórni, że cierpliwie wspierali Allena w realizacji jego najmniej komercyjnych projektów (oprócz „Cieni…” – „Wrzesień”, „Inna kobieta”).
W małym miasteczku grasuje seryjny morderca. Spokojny bibliotekarz Kleiman (Allen) zostaje w środku nocy zbudzony przez sąsiadów, którzy ruszają w pogoń za tajemniczym zbrodniarzem. Po chwili jednak gdzieś znikają i Kleiman zostaje sam w środku nocy na opustoszałej ulicy. W tym samym czasie do miasta przybywa pełen dziwnych osobników cyrk. Wiele wskazuje na to, iż owym mordercą może być Śmierć we własnej osobie. Noc, cyrk, śmierć – są to jedne z chętniej poruszanych przez ekspresjonistów tematów. Woody Allen nie byłby jednak sobą, gdyby zadowolił się jedynie odtwarzaniem znanych motywów. „Cienie we mgle”, mimo ekspresjonistycznego sztafażu, pozostają przede wszystkim zabawną komedią poruszającą wątki egzystencjalne.
Warto również zwrócić uwagę na fakt, iż na planie „Cieni we mgle” zebrała się bezprecedensowo gwiazdorska obsada. Oprócz „tradycyjnych” Allena i Farrow, w filmie pojawiły się takie gwiazdy, jak Jodie Foster, John Malkovich, Kathy Bates, John Cusack, Madonna (!) czy Donald Pleasence. Dodatkowo na ekranie można dostrzec nieznanych wtedy jeszcze Williama H. Macy’ego oraz Johna C. Reilly. Wszyscy ci aktorzy nie pojawiają się tutaj na zasadzie autoironicznego występu gościnnego, lecz grają „zwyczajne”, małe rólki.
W „Cieniach…” Allenowi udało się stworzyć niepowtarzalną, hipnotyczną atmosferę. Z całą pewnością największą cześć rekordowo wysokiego budżetu pochłonęła budowa scenografii. Klasyczne filmy zaliczane do nurtu ekspresjonistycznego w całości kręcone były w studio .W przypadku „Cieni we mgle” też nie mogło być inaczej. Na terenie studia filmowego pieczołowicie odtworzono mała niemiecką osadę z lat 20., przy czym wzorem nie były tutaj prawdziwe wioski z tego okresu, lecz raczej ich przestylizowane, ekspresjonistyczne odpowiedniki.
Generalnie cała oprawa filmu robi wielkie wrażenie. Nie chodzi tutaj tylko o scenografię, ale również – a może przede wszystkim – o doskonałe zdjęcia. Praca kamery i gra świateł są niezwykle efektowne i sprawiają, że od „Cieni we mgle” ciężko oderwać wzrok. Przy czym nie trzeba być znawcą niemieckiego ekspresjonizmu, żeby docenić warstwę techniczną. Mogę zaryzykować stwierdzenie, że osoby, którym ten nurt jest obcy, będą się bawić nawet lepiej – dla nich ta estetyka będzie czymś nowym i zaskakującym, a tym samym wywrze większy efekt. Doskonałym dopełnieniem warstwy wizualnej jest muzyka – Allen wykorzystał pochodzące z ”Opery za trzy grosze” utwory Kurta Weila.
Jak już kiedyś wspominałem, najlepsze filmy Allena są swoistymi rozprawami filozoficznymi na wesoło. „Cienie we mgle” zaliczają się właśnie do tego nurtu. Jeżeli doda się do tego hipnotyczny klimat i nieoczekiwanie gwiazdorską obsadę, to staje się jasne, że „Cienie we mgle” są filmem, z którym warto się zapoznać.
– You use sex to express every emotion except love.
W „Mężach i żonach” Allen kolejny (i jak dotąd ostatni) raz zapuszcza się na teren Ingmara Bergmana. Film opowiada historię dwóch przechodzących kryzys małżeństw z długoletnim stażem. Allen stawia pytania, czy da się być z samą osobą przez kilkanaście lat i dalej ją kochać. Poruszane jest tutaj dużo wątków typowych dla „szwedzkich” filmów Allena: nieumiejętność okazywania uczuć, toksyczne relacje między bohaterami, skazane na niepowodzenie próby poszukiwania szczęścia, „dojrzałe” podejście do związków.
W tym przypadku inspiracje Bergmanem są jeszcze bardziej widoczne niż w poprzednich filmach nowojorczyka(!). „Mężowie i żony” są bowiem podejrzanie podobne do „Scen z życia małżeńskiego”. Punkt wyjściowy jest w obu przypadkach praktycznie taki sam – rozpad jednego małżeństwa staje się katalizatorem zmian w drugim! Oba dzieła w zbliżony sposób mówią o pewnych kwestiach. Nie dyskwalifikuję filmu Allena – pragnę tylko ostrzec, że „Mężowie i żony” nie są w pełni autorskim dziełem bohatera niniejszego tekstu.
Dzieło Allena ma jednak atut, którego brakuje „Scenom z życia małżeńskiego” – plotkarski kontekst. „Mężowie i żony” opowiadają o rozpadaniu się małżeństw, a niedługo po zakończeniu zdjęć rozpadł się też długoletni związek (nie wzięli nigdy ślubu) Woody’ego z Mią Farrow. Wyszło bowiem na jaw, że nasz sympatyczny okularnik miał romans z adoptowaną córką Farrow. Allen, pisząc scenariusze o zdradzie, znał dobrze temat. Chociaż prawdopodobnie również na tym polu Bergman zostawił go w tyle, w ciągu swojego życia miał bowiem aż cztery żony (+ ośmioro dzieci). Allen nie powiedział jednak jeszcze ostatniego słowa.
Wracając do meritum, muszę wspomnieć o dwóch bardzo ciekawych decyzjach obsadowych. Pierwszym zaskoczeniem jest to, że Woody Allen zdecydował się na wystąpienie w tym filmie. Dotychczas grał wyłącznie postacie w jakimś stopniu komediowe. Tutaj jest inaczej, w „Mężach i żonach” zagrał najpoważniejszą rolę w swojej karierze. Oczywiście, zdarza mu się od czasu do czasu zażartować, ale generalnie jest to pełnoprawna kreacja dramatyczna – wyszło lepiej, niż można by się spodziewać.
W jednej z głównych ról wystąpił reżyser Sidney Pollack, twórca takich przebojów, jak „Pożegnanie z Afryką” czy „Tootsie”. Nie był to występ gościnny – Pollack zagrał trudną i wymagającą rolę. Wywiązał się ze swojego zadania celująco. Nie powinno to być jednak zaskoczeniem dla nikogo, kto widział jego małą, ale zapadającą w pamięć rolę w „Rodzinie Soprano” .
Muszę jeszcze poświęcić trochę miejsca warstwie technicznej „Mężów i żon”. Allen zwykle kręcił swoje filmy „po bożemu”, tutaj jednak zdecydował się nieco poeksperymentować. Kamera jest niezwykle ruchliwa – liczne ujęcia z ręki przywodzą na myśl zapomniany już nieco manifest Dogma 95, oko kamery czasami „gubi” na moment aktorów. Dodatkowo akcja przerywana jest od czasu do czasu scenami, w których bohaterowie komentują wydarzenia w konwencji filmów dokumentalnych. Wszystkie te rozwiązania zdają dobrze egzamin – dodają nieco dynamiki temu opartemu niemal wyłącznie na dialogach filmowi.
Jednocześnie z rozpadem związku Allena i Farrow zakończyła się również ich długa współpraca, w czasie której nakręcili wspólnie aż 13 filmów. Od tamtego feralnego momentu Farrow nie wystąpiła w żadnej głośnej produkcji. Allen zaś, zwolniony z obowiązku dostosowywania scenariuszy do jej możliwości aktorskich, nakręcił wiele świetnych filmów. O czym przekonacie się, czytając następne odsłony niniejszego cyklu.