WHY SO SERIOUS? Czyli wiele twarzy (i głosów) Jokera
Nie ma drugiego tak ikonicznego komiksowego złoczyńcy, jak Joker – naprzykrzający się Batmanowi już od czasu jego pierwszych komiksowych przygód, uśmiechnięty morderca to idealne uzupełnienie Mrocznego Rycerza. Psychicznie niestabilny ponad stan (ale czy na pewno? Może niepoczytalność i szaleństwo to tylko maska?), pasuje idealnie do równie zwichrowanego umysłowo Batmana – po prostu jeden kocha szerzyć chaos i mordować z uśmiechem na ustach, a drugi trzyma swoje problemy (mocno pozornie) w ryzach, kumulując negatywną energię w pięściach, lądujących na twarzach kolejnych złoczyńców. Dwie strony tej samej monety.
Kochają się nienawidzić, a ich walka to tak naprawdę wieczna pogoń, niemożliwa do zakończenia – Joker uosabia w pewien sposób stłumione szaleństwo Batmana, uwolnione na zewnątrz i hasające po świecie bez zważania na jakiekolwiek zasady moralne czy ograniczenia. Z tego też powodu nie znamy jego prawdziwej genezy (chcecie usłyszeć, skąd mam te blizny?) – bo jego pochodzenie jest sprawą drugorzędną, liczy się fakt, że jest najważniejszym trybem napędzającym maszynę zwaną Batman. Gdyby Mroczny Rycerz wpakował mu kulkę w głowę, to niechybnie przestałby istnieć.
To fascynująca relacja pary totalnych psychopatów, stojących po dwóch stronach barykady i nic dziwnego, że każde pojawienie się morderczego klauna na małym albo dużym ekranie wiąże się z wielkimi oczekiwaniami widzów, a często stanowi także prawdziwą szkołę gry aktorskiej. Bo szarżowanie bez przeszarżowania to spora sztuka – a Joker potrafi dodatkowo wejść aktorowi za skórę aż za bardzo. Ma także wiele twarzy, pozwala modelować się na różne sposoby (kampowy szaleniec, inteligentny manipulator, nieczuły morderca). Zapraszam więc na przegląd wielko- i małoekranowych wersji niestabilnego żartownisia. Najpierw wielkie działa:
CESAR ROMERO– Batman (1966-1968)
Aktor charakterystyczny, w którego żyłach płynęła gorąca kubańska krew, przez ponad sześćdziesiąt lat udzielał się filmach i (szczególnie) w serialach, gdzie nie zagarniał dla siebie całej uwagi, ale zawsze miał swoje miejsce – zazwyczaj jako wybuchowy złoczyńca albo namiętny kochanek. Dzisiaj jest jednak najbardziej rozpoznawalny z powodu tego, że został pierwszym odtwórcą roli morderczego klauna na jakimkolwiek ekranie, gdyż pojawił się w kultowym serialu telewizyjnym z lat 1966-1968 (oraz w powiązanym z nim filmem pełnometrażowym Batman zbawia świat). Klaun zadebiutował w wersji ruchomej dużo później niż jego uszaty przeciwnik (Batman w cyklu z lat czterdziestych, ze względu na czasy, tłukł się głównie z komunistycznym superzbirem – Japończykiem Tito Daką) i – podobnie jak cały serial z Adamem Westem – został zatopiony w klimacie kampowych i narkotycznych komiksów z Batmanem z okresu rozkwitającej kontrkultury. Były nad wyraz kolorowe, absurdalne do granic, a Joker w wersji Romero ucieleśnia te elementy – prawdziwie morderczych zapędów nie przejawiał zbyt wiele, ale z urokiem pajacował na ekranie w jaskrawym kostiumie, będąc głównie przyczynkiem do prezentacji różnorakich gadżetów, napędzających rynek zabawkarski. W pewnym momencie dostał nawet swój Jokermobil i pas z zabawkami.
Romero był dziko ekspresyjny i z jego adaptacji czerpali w jakiś sposób prawie wszyscy następcy, a po latach można dostrzec naprawdę sporo złowieszczych elementów w tym umalowanym na biało, nieustannie się śmiejącym starszym facecie. Szczególnie że Romero nie miał zamiaru golić do roli – która nie była spełnieniem jego marzeń – swoich wypielęgnowanych wąsów, stanowiących jego znak rozpoznawczy, przez co ekipa od makijażu musiała nakładać na nie białą farbę. Wyglądało to dziwacznie już w latach sześćdziesiątych, a w czasach blu-ray widok tego zarostu uderza ze zmasowaną siłą.
JACK NICHOLSON – Batman (1989)
To była swojego czasu prawdziwa bomba obsadowa, która żyje w umysłach kolejnych widzów do dzisiaj i nie straciła nic ze swojej aktorskiej siły. Nicholson był już wtedy jednym z największych nazwisk w historii Hollywood, miał na koncie nagrody Akademii i nagle przyjął angaż w adaptacji komiksu w reżyserii niezbyt jeszcze rozpoznawalnego Tima Burtona, przed którym dopiero rozpościerało się nadchodzące dziedzictwo naznaczone przymiotnikiem „burtonowy”. A adaptacje komiksowe były wtedy w odwrocie, bo po sukcesie Supermana i Supermana II każdy następny film trykociarski leciał na łeb na szyję. Więc Burton zrobił film po swojemu, nasycając klasyczny kamp wysokooktanowym mrokiem oraz czarnym humorem, a Jack postanowił mu towarzyszyć w tej podróży i jego Joker nadal był kolorowym gościem z wielkim uśmiechem, ale dodatkowo został totalnym zwyrodnialcem, zachowującym się jak Jack Torrance po ostrym przedawkowaniu hotelu Overlook – tyle że dużo zabawniejszym. Charyzma Nicholsona zaklina tutaj ekran i – co będzie też znamienne w przyszłości – wyraźnie kradnie przedstawienie Batmanowi (chociaż obaj są tutaj konkretnymi showmanami), do tego stopnia, że, jak stwierdził sam Rogert Ebert, widz musi sobie w trakcie seansu nieustannie przypominać, aby trzymać kciuki właśnie za Nietoperza.
Nicholsona ze smyczy nikt tutaj nie musiał spuszczać, bo on nigdy nie dał się żadnemu reżyserowi uwiązać, ale często na ekranie zachowuje się jak perfidny, ale i hipnotyzujący drapieżnik. Znakomita rola żeniąca absurdalny przepych wersji z lat 60. z nihilistycznym wydźwiękiem przygód Batmana w latach 80., ostro doprawiona stuprocentowym Jackiem, który miał tutaj po prostu kupę zabawy i zdecydowanie tańczył z diabłem w bladym świetle księżyca.
Istotny jest też fakt, że ta wersja naprawdę bezceremonialnie obchodziła się z mitologią, stawiając Jokera – Jacka Napiera, którego genezę w tej wersji widzowie poznali dosyć dokładnie – w roli zabójcy rodziców Wayne’a i de facto twórcy Batmana, scalając jeszcze bardziej ich relację.