WATCHMEN – RECENZJA PIERWSZEGO ODCINKA. Tik, tak, tik, tak… oczekiwanie zakończone
Tik, tak, tik, tak – słychać w zwiastunie, w muzyce, w dźwiękach wydawanych przez przewijające się przez ekran zegary, a także z ust szeryfa, w którego wciela się Don Johnson. Bardzo nośna symbolika zegarów, tak eksplorowana w komiksie Alana Moore’a, jest tutaj zwiastunem kolejnych niepokojów i napięć. Chociaż minęły trzy dekady od wydarzeń zaprezentowanych w komiksie Strażnicy (i pośrednio, w wykastrowany sposób, również w filmie Zacka Snydera), to, jak głosi hasło serialu: nic nigdy się nie kończy. Szczególnie – wspomniany niepokój. To świat, w którym zdarzyły się cuda, ale znowu obserwujemy je od ulicy. Jeśli w Pozostawionych cud przestał być ważny dla twórcy oraz bohaterów do samego końca, to w Watchmen ludzie powoli o nim zapominają. Może to być dla nich bolesne.
Mówiło się, że w świat tego serialu wskakuje się bez problemu, Damon Lindelof skonstruował bowiem coś autonomicznego, płynnie wprowadzającego w świat przedstawiony. To prawda, choć jeden z ważniejszych dla twórcy sposobów odbioru ucierpiałby na nieznajomości komiksu – stopień skomplikowania świata przedstawionego jest przedłużeniem innego skomplikowania, wynikającego ze znajomości komiksu na pamięć. To rzeczywistość, w której Nixon był prezydentem przez kilka kadencji, aż do połowy lat 80., a na świecie istnieli superbohaterowie lub parabohaterowie. To pokłosie świata, w którym zdarzył się cud (w postaci gościa z dyndającym niebieskim falluskiem, który potrafi manipulować materią siłą woli) oraz katastrofa na skalę światową. Katastrofa tak dziwaczna, że nie jestem w stanie jej tu wyłożyć bez odnoszenia się do konwencji powieści graficznej. Może dlatego bardzo ciekawi mnie odbiór tego serialu w mainstreamie, bo te rzeczy niewątpliwie wydarzyły się w świecie serialu i nic w nim nie wydaje się być wykalkulowane, począwszy od konceptu, a skończywszy na scenarzyście. Do komiksu Strażnicy podszedł bowiem kiedyś Zack Snyder, ale według wielu fanów wywrócił się – ujmując sprawę eufemizmem – na twarz. Przerosła go nie tylko intencja powieści Moore’a, ale również metakomentarz, depresyjny egzystencjalizm i kilka poziomów wyrafinowanej narracji. Lindelofa interesują głównie ludzie, co da się wyczuć już w pierwszym epizodzie.
Podobne wpisy
Scenarzysta traktuje Moore’a jako absolutny kanon, a na bazie echa przeszłości (w niektórych wypadkach bardzo głośnego) tworzy świat będący przedłużeniem wcześniejszego, jeszcze dziwniejszego niż teraźniejszość. Pozostawia wiele pytań, na przykład – w jaki sposób figura Rorschacha stała się symbolem białej supremacji, co się stało z Doktorem Manhattanem albo która postać jest albo nie jest bohaterem poprzedniego rozdziału ze świata Watchmen. Nie chciałbym opisywać punktu wyjścia, ale wątki rasowe oraz tożsamościowe mocno wybrzmiewają w pilocie, i choć wydają się komentarzem do politycznej atmosfery panującej w Stanach Zjednoczonych, ciekawi mnie, w jaki sposób zostaną wyjaśnione na zasadach logiki wyjętej z komiksu. Dzieje się sporo, a pierwszy epizod pozostawia poznawczy dyskomfort związany z faktem, że chcielibyśmy od razu wiedzieć więcej, bo mimo przejrzystości sytuacji, w której znajdują się bohaterowie, konstrukcja świata wydaje się tak godna komentarza, że brakuje nam odniesień. Gdy w jednej ze scen pojawia się w końcu Jeremy Irons wcielający się w podstarzałego już Ozymandiasza, wyczuwamy podniosłość wynikającą z kunsztu reżyserskiego, ale segment ten (choć wspaniały dla oka), wydaje się przydłużonym powitaniem kogoś, kogo na tym etapie powinniśmy po prostu znać. Twórcy jednak nie szarpią się widzem, a najważniejsze w pierwszym odcinku wydaje się dla nich stworzenie aury tajemnicy, dziwności oraz autorskiego sznytu. Pomaga w tym powolne, ale bardzo uważne nakreślenie świata (drugi plan wypchany jest nienachalnymi, rzuconymi jakby mimochodem smaczkami) oraz świetna warstwa muzyczna. Powiedzieć, że Trent Reznor robi połączenie dark ambientu z techno, to jak nic nie powiedzieć, ale również tym razem udało mu się stworzyć oryginalną oraz niepokojącą ścieżkę dźwiękową.
Jeśli szukacie w tej recenzji odpowiedzi, czy warto obejrzeć w poniedziałek pierwszy odcinek nowego serialu HBO, to odpowiadam czym prędzej – bardzo. Stacja HBO zrobiła coś dziwnego, postawiła bowiem na markę, która ani razu poza innym medium niż komiks nie udowodniła, że niesie ze sobą kasowy sukces. To trochę jakby Lindelof, człowiek wychowany na komiksach Moore’a, musiał obligatoryjnie odbębnić wszystkie te wcześniejsze projekty, aby ktoś pozwolił mu położyć ręce na najodważniejszym i najbardziej autorskim w dotychczasowej karierze. Oddać hołd brytyjskiemu twórcy komiksowemu, który nauczył go pisać. Wiadomo, jakie nastawienie do adaptacji swoich dzieł ma ojciec oryginalnego Watchmen, ale jeśli miałby kogokolwiek tolerować, to prędzej zuchwałego scenarzystę, który czytał jego prace bardzo uważnie, niż kogoś, kto po prostu chce go przekalkować.