search
REKLAMA
Recenzje

WINCHESTER ’73

Jacek Lubiński

29 stycznia 2017

REKLAMA

Winchester to amerykański karabin powtarzalny z zamkiem dwutaktowym, przeładowywany przy pomocy charakterystycznej dźwigni. Powstały na bazie karabinu Henry’ego po raz pierwszy wszedł na rynek tuż po wojnie secesyjnej, w 1866 roku. Od tego momentu strzelba ta była cały czas ulepszana, szybko zyskując sobie przychylność niemal każdego mieszkańca formujących się Stanów Zjednoczonych. Posiadali ją wszyscy – od kowboi i rewolwerowców przez strażników prawa i żołnierzy, a na zwykłych osadnikach skończywszy. Swoje egzemplarze nosili z dumą Tom Horn oraz Teddy Roosevelt. Także Indianom bardzo spodobała się ta broń – ponoć gotowi byli nawet zaprzedać dla niej duszę. Co więcej, karabin Olivera Winchestera z powodzeniem sprzedawał się również w innych krajach. Korzystali z niego chociażby Francuzi w wojnie z Prusami i Turcy walczący z Rosjanami.

Najsłynniejszą wersją był model 73, o którym mówiło się, że dosłownie zdobył Dziki Zachód. Wytwarzany nieprzerwanie w latach 1873–1919 był dostępny w trzech różnych wersjach i okazał się tak popularny, że z czasem został ikoną danej ery. Po latach wznowiono zresztą produkcję i dziś bez problemu można sobie takie, odpowiednio uwspółcześnione cacko kupić. Prawdziwą gwiazdą westernu stał się prestiżowy typ Winchestera 73, który ukazał się w 1875 roku w limitowanej edycji. Model „Jeden na tysiąc” posiadał między innymi specjalne wykończenia i grawerowane inskrypcje i kosztował sto ówczesnych dolarów (ponad dwa tysiące w obecnej walucie). I to właśnie on, jak mało która broń palna, został głównym bohaterem filmu Anthony’ego Manna.

Oczywiście u twórcy późniejszych widowisk pokroju Cyda i Cimmaron oraz męża Sary Montiel, gwiazdy opisanego już w cyklu Vera Cruz, mamy także wiodące postaci ludzkie. Lecz nawet i obecność takich sław, jak James Stewart, Shelley Winters, Rock Hudson czy pojawiający się na dalekim drugim planie w jednej ze swoich pierwszych ról Tony Curtis bynajmniej nie odwracają uwagi od postawionego w samym centrum przedmiotu pożądania. Główna nagroda w konkursie strzeleckim, mającym miejsce w Dodge City pod okiem samego Wyatta Earpa (fakt historyczny), napędza tutaj akcję i stanowi przyczynę wszelkich problemów. Przechodząc z rąk do rąk, jest czymś więcej niż tylko rekwizytem. To niemalże relikwia, która raz wyraża całą ideę stojącą za postępowaniem konkretnych osób, a innym razem wyzwala w bohaterach to, co najgorsze (bądź najlepsze). Generalnie pełni więc rolę podobną do tytułowego banknotu z powstałego w latach dziewięćdziesiątych Dwadzieścia dolców lub też pewnej błyskotki z trylogii Władcy pierścieni.

Inna sprawa, że najważniejszy konflikt w filmie wybucha jeszcze zanim Stewart (tu Lin McAdam) oraz jego konkurent, a były kolega, Dutch (Stephen McNally) mogą nacieszyć swój wzrok szykownym „postrachem prerii”. Tutaj twórcy postawili na stary, sprawdzony element zemsty, który odpowiednio wprowadza nas w historię. A ta przechodzi bardzo płynnie od punktu A do punktu Z w zaledwie półtorej godziny. To sprawia, że film jest niezwykle dynamiczny i właściwie trudno się na nim nudzić. Przejrzysty i zarazem odpowiednio nakreślający każdą postać, wątek, spór. Ochoczo podążamy więc za strzelbą przez skąpane w czarni i bieli krajobrazy Arizony, Nevady oraz Utah, ani razu nie tracąc z widoku głównej stawki.

Finał został tu w dodatku rozegrany po mistrzowsku, będąc czymś pomiędzy honorową rozgrywką W samo południe a bezlitosnym Pojedynkiem w słońcu.

Z jednej strony mamy pozbawioną sentymentów walkę o coś więcej niż życie (które, jak wiadomo, nie ma zbyt dużej wartości na Dzikim Zachodzie). Z drugiej prosty, acz nietypowo zainscenizowany pojedynek, w którym nie ma wątpliwości komu kibicować. Ciekawe, że ta niezwykle widowiskowa i porywająca sekwencja posłużyła za inspirację twórcom gry Red Dead Redemption. Zresztą sam film także okazał się dużym sukcesem finansowym, pociągając za sobą nie tylko godzinną adaptację radiową w Lux Radio Theater, ale również dwa remaki – telewizyjny z 1967 roku o tym samym tytule (gdzie też, acz w innej roli wystąpił Dan Duryea) oraz późniejsze o dwa lata, kinowe Hell’s Belles, w którym broń palną zastąpiono… motocyklem. Z kolei niedawno produkcję Manna wpisano na listę filmów budujących dziedzictwo kulturalne Stanów Zjednoczonych, wybranych przez National Film Preservation Board do przechowywania w Bibliotece Kongresu. Całkiem nieźle jak na projekt, który przed premierą pachniał sporym ryzykiem.

Pomijając nagłą rezygnację Fritza Langa z reżyserskiego krzesła (tak, tak!), był to bowiem pierwszy w karierze western Jamesa Stewarta, kojarzonego przecież głównie z wizerunkiem szlachetnego harcerzyka. Dość zresztą napisać, że jeszcze w tym samym roku na ekrany kin weszło opus magnum tej przyjaznej wszystkim osobowości – Harvey. Wcześniej w dodatku gwiazdor zaliczył kilka bolesnych klap, które mocno nadszarpnęły jego nieskazitelną karierę. Stewart czuł, że musi znaleźć dla siebie coś nowego i Winchester ’73 okazał się przysłowiowym strzałem w dziesiątkę. Jimmy dalej wciela się tu co prawda w postać (ostatniego) sprawiedliwego, ale jest zdecydowanie bardziej szorstki i twardy w swym obyciu, nie boi się używać siły jako argumentu. No i strzela naprawdę wyborowo. Aktor mocno trenował do tej roli – i to nie tylko zestrzeliwanie monet, które w kluczowych momentach ostatecznie wykonali za niego prawdziwi mistrzowie – sprawiając, iż wszelkie żartobliwe komentarze o nim jako kowboju ucichły wraz z pierwszymi scenami filmu Manna.

Wypadł w nim tak dobrze, że kontynuował współpracę z reżyserem (z którym znał się jeszcze z teatru) i chętnie przyjmował kolejne, jeszcze bardziej zrywające z jego dotychczasowym, sympatycznym emploi role w danym gatunku. Już kilka tygodni później premierę miała nakręcona w tym samym okresie Złamana strzała. A ukoronowaniem obranej ścieżki okazał się wspaniały występ w Bandolero! blisko dwie dekady później, gdzie Stewart był już dosłownie wyjętym spod prawa kryminalistą. W międzyczasie, w słynnej Jesieni Chayennów samego Johna Forda, wcielił się również w… Wyatta Earpa – u Manna zdecydowanie źle obsadzonego, bo za starego. Znamienne zresztą, że jego pożegnaniem z dziesiątą muzą była właśnie wariacja na temat westernu – sequel Amerykańskiej opowieści: Fievel rusza na Zachód, w którym użyczył głosu jednemu z animowanych bohaterów.

Winchester ’73 skutecznie reaktywował zatem pozycję Stewarta w Hollywood.

Przyniósł mu nie tylko Srebrne Ostrogi na festiwalu westernów w Reno (dwie kolejne powędrowały do reżysera i dla najlepszego filmu), ale również naprawdę godziwy zarobek. Zamiast standardowych dwustu tysięcy, jakie sobie wtedy liczył, a na które zwyczajnie nie pozwalał ograniczony budżet filmu, Stewart dostał trzykrotnie większą sumę jako procent z późniejszych zysków ze sprzedaży. Nic więc dziwnego, że zawsze ciepło o tym filmie wspominał (to zresztą jedyny tytuł, do którego zdecydował się nagrać po latach komentarz audio). Był to pierwszy taki układ w historii Fabryki Snów, stając się od tego czasu swoistą normą przy zawiązywaniu kontraktów – drobnostka, które nie pozostała jednak bez wpływu na dotychczasowy system.

Abstrahując jednakże od historycznych naleciałości, jest to po prostu bardzo solidny, wciągający film, który zestarzał się co najwyżej w marginalnych kwestiach. Poza oczywistą czernią i bielą, stopniowo odchodzącą do lamusa już w latach pięćdziesiątych XX wieku, dość kiepsko wypadają dziś biali aktorzy ucharakteryzowani na rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej (wśród nich wspomniany Hudson). Archaizmy wychodzą także w nielicznych scenach nocnych, zrealizowanych, rzecz jasna, po odpowiednim założeniu filtrów za dnia. Tego typu rzeczy plus parę drobnych wpadek czysto technicznych i typowa dla danego okresu cenzura (a więc trzy razy nie: krwi, przekleństwom i nagości) nie powinny jednak specjalnie wpływać na finalny odbiór dzieła. To nadal pozycja obowiązkowa dla miłośników gatunku (bądź Stewarta).

Dobre, typowo męskie kino – o tym ostatnim aspekcie wydatnie przekonują nas już choćby złośliwe wypowiedzi Shelley Winters z czasów premiery, mocno niezadowolonej (słusznie zresztą) ze swojego ograniczonego udziału w projekcie:

„Ci wszyscy faceci biegają wokół, próbując położyć swe ręce na jakiejś cholernej strzelbie, zamiast gonić za taką piękną blondyną jak ja. Co to mówi o wartościach takiego filmu? Czy gdyby mnie w nim nie było, ktokolwiek by zauważył?”

Cóż, czasem nie można mieć wszystkiego…

korekta: Kornelia Farynowska

Porównanie oryginalnego modelu góra i współcześnie dostępnej wersji dół Winchestera
Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA