search
REKLAMA
VHS

VHS The Beastmaster

Radosław Buczkowski

13 listopada 2012

Filmorg - grafika zastępcza - logo portalu.
REKLAMA

Pamiętacie szaleństwo, jakie ogarnęło świat po premierze The Lord of the Rings? Istny zalew fantastyki pod każdą postacią – filmy, książki, seriale, niscy faceci z dużymi stopami umawiający się na randki z supermodelkami, zniewieściali blondyni stający się symbolami seksu, psy i koty kupujące razem mieszkania na Wilanowie – terror, rzeź i ogólna rozpusta.

W pewnym momencie nie można było otworzyć lodówki bez magicznych zaklęć, stworów czy innego latającego ustrojstwa wyskakującego spomiędzy liści sałaty czy z puszki paprykarzu. LOTR stał się symbolem pewnej filmowej epoki i przywrócił w kinie modę na widowiskowe fantasy. Obecnie jesteśmy już mocno przejedzeni tego typu produkcjami (ciekaw jestem, jak się przyjmie powrót Jacksona do Śródziemia), ale jeszcze kilka lat temu wszystko, co miało metkę fantasy, było sposobem na zrobienie łatwego szmalu.

Dziś coraz mniej osób pamięta, że filmowa szeroko pojęta fantastyka to nie tylko Władca Pierścieni i to, co wydarzyło się po nim. Owszem, lata 90. były bardzo ubogie w produkcje tego gatunku (świetny „DragonHeart” i kilka średniej jakości seriali), za to lata 80. to prawdziwa kopalnia tytułów i choć nie pojawił się żaden film tak rewolucyjny jak trylogia LOTR, to o niezłe kino fantasy z tego okresu nietrudno. Już na początku tej dekady powstały tak zacne produkcje, jak „Excalibur” czy „Dragonslayer”, jednak prawdziwy przełom nastąpił dzięki przygodom nasterydowanego barbarzyńcy z austriackim akcentem. Sukces był naprawdę duży, film zgarnął prawie 70 milionów dolarów na świecie, czyniąc z Arnolda gwiazdę nowej generacji i przecierając szlak dla całej masy produkcji spod znaku magii, miecza, smoków i skąpo odzianych niewiast. Było tego sporo, część z tych filmów to dziś prawdziwe klasyki („The Secret of NIMH”, „Legend”, „Willow”, „The Dark Crystal”, „The NeverEnding Story” , „Ladyhawk”, „The Princess Bride”), kilka tytułów to filmy często dobre, choć zapomniane („Krull”, „Fire and Ice”), reszta to większości przypadków absolutny szrot, z tytułami obowiązkowo zawierającymi słowa dragon, sorcerer i oczywiście slayer.

Przykładem filmu naprawdę udanego, choć niesłusznie dziś zapomnianego, jest „Beastmaster” a.k.a. He-Man dla ubogich . Pamiętam, gdy na początku lat 90. dostałem od ciotki z Niemiec jakiś magazyn filmowy i byłem święcie przekonany, że koleś z mieczem w dłoni i wielkim tygrysem u boku to mój prywatny bohater He-Man. Pamiętam, że podczas pierwszego seansu prawie do końca czekałem, aż pojawi się Szkieletor, by swoim zwyczajem zrobić zadymę na mieście – w tym przypadku na stepie. Film się kończy, a Szkieletora jak nie było, tak nie ma. Zawód z powodu braku kościotrupa został jednak osłodzony ogólną jakością produkcji, jej bezpretensjonalnością i ogólną pomysłowością twórców w budowaniu filmowego świata. „Władca zwierząt” to dobry film, klasyczna opowieść z czarno-białym podziałem na dobro i zło, którą mimo prostoty ogląda się nader przyjemnie.

Nikczemny (wiem, mocne słowo) mag dowiaduje się, że w przyszłości zginie z ręki syna królewskiej pary. Jako że to zbój jakich mało, wysyła czarownicę, by ta przy użyciu magii porwała płód z łona królowej (świetna scena), a po narodzinach złożyła dziecię w ofierze – pogański kraj, pogańskie zwyczaje!

 

 

Co mnie zawsze zastanawia…skoro jest ci przepowiedziane, że zginiesz w takich, a nie innych okolicznościach i czego byś nie zrobił, nieważne, jaki złowieszczy plan obmyślisz, to ostatecznie i tak skończysz jako truposz (czyżby szansa na pojawienie się Szkieletora w sequelu?), to po co ten cały cyrk? Ktoś tu chyba nie uważał na lekcjach języka polskiego, gdy przerabiano tragedię antyczną i rolę fatum, prawda? Piszę o polskim, ale etyka i podstawy dobrego wychowania też leżą, może powinien zły czarodziej przemyśleć swoje życie, być milszym i bardziej otwartym na ludzi – sami wiecie, uśmiech rodzi uśmiech, karma i radosne wartości politycznie poprawnego świata. Jednak zły czarownik jest niereformowalny i zwyczajnie stwierdza, że „ aaaahh, zabije ich wszystkich!!!” – groteskowy jak zwykle Rip Torn pokazuje tutaj wyżyny aktorskiego fachu.

Oczywiście, jak to w życiu bywa, nic nie idzie zgodnie z planem (a nie mówiłem?!), czarownica obrywa mieczem w korpus, a malec zostaje przygarnięty przez sympatycznego wędrowca, który zabiera go do swojej wioski i wychowuje jak własnego syna, nadając mu imię Dar – nie wiem jak wy, ale ja uwielbiam polskie akcenty w jankeskich produkcjach. Młodzian z powodu skomplikowanych narodzin zyskał nietypową zdolność do porozumiewania się ze zwierzętami – coś jak mój sąsiad, który pijany w Wigilię zaczął rozmawiać z karpiem i żalić się na teściową, pracę oraz poziom polskiego futbolu. Ok, może nie do końca, bo karp nie dał się kontrolować, ogłuszył sąsiada, zabrał mu młotek, zastraszył resztę rodziny i zabunkrował się w klozecie udając, że to czołg (podobno zabawa klapą od sedesu jako włazem sprawiała mu najwięcej radości), jakiś czas temu pisano o tym w m.in. Gazecie Wyborczej i Super Expressie, a wkrótce na VHS ma pojawić się film na podstawie tych wydarzeń, pod wiele mówiącym tytułem “Silent Night, Deadly Carp” – popłynąłem? Dorastał więc Dar w spokojnej wiosce i żyłby pewnie długo i szczęśliwie, gdyby czarnoksiężnik nie naoglądał się Conana i nie zapragnął zrobić klasycznej powtórki z rozrywki (jak wiadomo, cytaty filmowe zawsze w modzie). Osada zostaje więc wycięta w pień, nasz bohater poprzysięga zemstę, puszcza muzykę z ghettoblastera, a reżyser raczy widzów montażem treningów. Nie oszukujmy się, jesteś bohaterem pozytywnym w filmie z lat 80., to zwyczajnie nie pokonasz przeciwnika bez solidnej porcji świeżo skrojonego montażu – oh yeah!

 

 

Tak więc Dar zalicza w pięć minut jakąś godzinę ćwiczeń (to profesjonalista, więcej nie trzeba), zaprzyjaźnia się z orłem, dwiema fretkami i farbowanym tygrysem (biedny zwierzak zatruł się chemikaliami używanymi przy barwieniu futra i zdechł po długiej chorobie) i już jest gotów, by w pełni używać swych mocy. Co robi nasz bohater? Ratuje matkę z dziećmi z płonącego wieżowca? Przeprowadza staruszki przez jezdnię? (Nie może być, na zebrze?). Nie, on wykorzystuje fretki, by ukradły fatałaszki przyszłej dziewczynie Bonda. To się nazywa realizm, w barbarzyńskim świecie nie zaprasza się kobiet na kawę, do kina, nie chodzi się do galerii udając, że Jackson Pollock to nasz ulubiony malarz tylko po to, by na końcu usłyszeć: jesteś mi taki bliski, zostańmy przyjaciółmi.

Oj nie, tutaj żyje się według pradawnego hasła: majty na stół, będziem się całować – poważnie, Dar zwyczajnie zapomina o zemście i starych przebojach z magiem, a większość rzeczy, których dokonuje w filmie, jest wynikiem zwykłego popędu seksualnego. Ok, ja rozumiem, że rudowłosa Tanya Roberts wygląda w tym filmie naprawdę ponętnie i o chemię między bohaterami nietrudno (bądźmy szczerzy, jeśli nie byłoby chemii pomiędzy naszym herosem, a praktycznie rozebraną dziewczyną Bonda, to facet powinien porzucić cały ten zwierzęcy biznes, założyć tęczowy T-shirt i wybrać się na dancing do Błękitnej Ostrygi), ale to, co się dzieje w tym filmie, zwyczajnie przechodzi ludzkie pojęcie. Podobno nawet znany zbok Arnold zarumienił się oglądając Beastmastera – tak jest, Arnold „prawdopodobnie jestem ojcem twojego dziecka” Schwarzenegger wymiękł podczas seansu i zbulwersowany opuścił salę kinową. Skandal!

 

Na nasze i panny Roberts szczęście, Dar bierze się w końcu  w garść, przyjmuje bromek sodu pod język, po czym wyrusza w pełną niebezpieczeństw i przygód podróż, by pokonać złego maga, pomścić śmierć bliskich i zdobyć serce pięknej kapłanki – brzmi jak tekst na okładce dvd w koszu w Media Markt, wszystko za 9.99 zł.

 

Tutaj zakończę, by nie zdradzać zbyt wiele szczegółów – mówiąc krótko, „Władca zwierząt” to kawał świetnego fantasy. Jasne, film nie jest pozbawiony wad, ale w ogólnym rozrachunku to naprawdę solidne kino. Jeden z tych wspaniałych filmów, w których okrojony budżet nadrobiono inwencją twórczą, ciężką pracą i kupą serca włożonego w projekt. Scenografia, choć często prosta, miejscami poraża (droga usłana trupami na palach), do tego dochodzą świetne zdjęcia nadwornego operatora Kubricka, Johna Alcotta – ten facet to geniusz, pod jego okiem transmisja telewizji Trwam z powiatowych dożynek wyglądałaby niczym hollywoodzka produkcja za 100 milionów dolarów. Wszystko dobrze zagrane i zaaranżowane, a na deser dostajemy naprawdę epicko wyglądającą finałową bitwę (rzeka ognia!) oraz ludzi-płaszczki, czyli jedne z najbardziej demonicznych kreatur stworzonych na potrzeby filmowego fantasy. Nawet po latach scena rozpuszczania i wchłaniania więźnia w jaskini robi piorunujące wrażenie. Zapomniany klasyk – polecam.

A w następnym odcinku…

REKLAMA