VHS Over the Top
Powodów dla których kochamy lata osiemdziesiąte jest tyle, że spokojnie można by poskładać z tego kilkutomową encyklopedię. Podam więc tylko dwa, ale za to bardzo znaczące. Jednym z nich jest były aktor porno, drugim żelbetonowy słup importowany prosto z małej austriackiej wioski. Tak jest, Sylvester Stallone i Arnold Schwarzenegger, synonimy amerykańskiego snu, kultu ciała i wysokooktanowego kina akcji. Dwaj najwięksi herosi jakich widziało kino. Dziś przyjaciele, dawniej najwięksi rywale: rywale o chwałę, popularność oraz ilość kasy zarobionej w box-officie. Jak pokazują statystyki (na podstawie badań przeprowadzonych przez jak zwykle niezawodnych amerykańskich naukowców) ilość osób ubitych przez tych dwóch panów tylko w latach osiemdziesiątych, wystarczyłaby na zaludnienie małego państwa.
Jednak nie tylko rozcieraniem wrogów na papkę człowiek żyje, a widzowie lubią urozmaicenia, tak więc obaj aktorzy niejednokrotnie próbowali pokazać delikatniejszą stronę swojej natury poprzez ekranowe ojcostwo. Pierwszy był Arnie, który pojawił się w Commando, gdzie dokarmiał jelonki, uczył córkę sztuk walki, zabierał na spontaniczne wypady na lody i ogólnie ciężko pracował na tytuł Rodzica Roku organizowanego przez TVN Style. W przypadku Austriaka, beztroskie rodzicielstwo trwało zaledwie piętnaście minut, po czym Arnold zmuszony został do zabicia około 90 osób (wysoki sądzie, to nie ja – to społeczeństwo!), zdemolował pół miasta i zatopił wyspę (wiem że nie widać tego na ekranie, ale imdb się nie myli). Miało być dramatycznie, wyszło mocno komediowo – choć do dziś Command, to kult i Święty Graal tej pięknej epoki. Stallone nie chciał być gorszy i gdy przyszła szansa zostać ojcem na ekranie, to facet otarł dłonie z krwi jakichś 300 aktorów/statystów poległych z jego ręki na planie Cobry (Stalone przeżywał wtedy fascynację metodą Stanisławskiego) i ruszył robić prawo jazdy kategorii C1+E.
W międzyczasie Menahem Golan, producent, reżyser i co najważniejsze współwłaściciel The Cannon Group. wpadł na pomysł zrealizowania scenariusza, który krążył w Hollywood już od końca lat 70. Pierwszym wyborem był niesamowicie popularny wówczas Don Johnson. Dla dobra kina okazało się, że sam Stallone byłby zainteresowany rolą – Crockett dostał więc mokasyny do ręki i wysłano chłopaka na spacer po plaży z bitem Jana Hammera w tle.
Zainteresowanie Sly’a może nie byłoby tak spore, gdyby nie jeszcze wilgotne 12 milionów dolarów, które miał otrzymać za rolę, co było wówczas sumą rekordową, a zarazem strzałem z backhanda w arnoldową twarz. Prosta historia o budowaniu zaufania pomiędzy porzuconym w dzieciństwie chłopcem, jego ojcem-kierowcą ciężarówki (Lincoln Hawk – co za imię!). W tle umierająca żona, zaborczy teść… Oraz mega epickie pojedynki na rękę.
Golan miał całkiem wyraźną wizję przedsięwzięcia i chcąc dodać projektowi realizmu, postanowił użyć w filmie profesjonalnych zawodników oraz ujęcia z prawdziwych zawodów. Problem polegał na tym, że ówczesne turnieje nie miały prestiżowego charakteru, a sam sport kojarzony był głównie z harleyowcami, kierowcami ciężarówek i pospolitymi redneckami. Nie mając pojęcia od czego zacząć, powołał w siedzibie Cannon specjalny wydział, który miał się zająć przygotowaniem i promocją turniejów, z których wyłonieni mieli zostać najlepsi zawodnicy w kraju. Rola zarządzającego projektem przypadła Marvinowi Cohenowi, a ten, orientując się odrobinę w świecie armwrestlingu, skontaktował się z Lori Cole (wówczas sześciokrotną mistrzynią globu) z propozycją pracy przy organizacji przedsięwzięcia.
Skończyłoby się zapewne na kilku regionalnych turniejach, gdyby nie osobiste spotkanie Cole i Golana. Reżyser, zabiegany przy innych obowiązkach studyjnych, nie miał nawet czasu poznać sztabu organizacyjnego i nie palił się by osobiście udać się na jakiekolwiek zawody. Jedna rozmowa z przypadkowo spotkaną Lori – trzeba dodać, uroczą, filigranową brunetką – zmieniła jego zdanie. Cole wyjaśniła Menahemowi, że jeśli chce naprawdę zrozumieć, na czym polega ten sport, to musi osobiście zobaczyć walki na żywo. Golan dał się namówić na wizytę na ostatnim turnieju – finalnych kwalifikacjach w Reno. Stało się wtedy coś niespodziewanego. Reżyser, podekscytowany atmosferą turnieju, zaproponował Lori by eliminacje rozszerzyć do rangi międzynarodowej. Jako, że firma posiadała biura na całym świecie, ogłoszono krajowe turnieje w Kanadzie, Izraelu, Holandii, Niemczech, Francji, Anglii i Japonii – każdy jeden kosztował ok. 100 tysięcy dolarów (Tokio prawie 250 tysięcy) z pulą nagród 30 tysięcy każdy. W dobie boomu VHS Cannon radził sobie znakomicie, a że Golan był bezpośrednio związany z projektem, to pieniądze nie miały większego znaczenia (zaledwie kilka lat później ta rozrzutność stanie się przyczyną bankructwa studia)
Czwórka najlepszych zawodników z każdego turnieju przechodziła do finałów w Las Vegas, gdzie, poza nagrodami finansowymi, czekała na nich możliwość poznania Stallone’a osobiście oraz szansa na celuloidową nieśmiertelność. Każdy zawodnik miał prawo startować we wszystkich turniejach z zaznaczeniem, że w razie kolejnego zwycięstwa otrzyma nagrodę pieniężną jedynie za miejsce drugie, a z racji tego, że już wywalczył sobie prawo do startu w finałach, miejscami promującymi mogły być także miejsca poniżej czwartego. Jednym z powodów powyższych zasad był John Brzenk. Ten niepozornie wyglądający zawodnik pracował jako mechanik linii lotniczych, a pracę zdobył tylko w jednym celu – darmowe bilety lotnicze i możliwość szybkiego podróżowania na turnieje armwrestlingu. Dziś Brzenk to żywa legenda tego sportu, uznawany za najlepszego zawodnika wszech czasów. Jednak już wtedy, zaledwie w wieku 21 lat, miał przydomek pogromcy olbrzymów (wygrywając walki z przeciwnikami z wyższych kategorii wagowych) i stał się dla Sly’a wzorem w kreowaniu postaci Hawka.
26 lipca 1986 roku odbyły się finały w Las Vegas (nagrania finału filmowego zajęły kilka następnych dni), w pawilonach hotelu Hilton zjawiło się ponad 700. zawodników oraz finaliści z poszczególnych krajów. Całość podzielono na trzy klasy: profesjonaliści, żołnierze oraz kierowcy ciężarówek – każde z tych kolejno na pięć dywizji wagowych (kobiety na dwie).
Nagrodami za pierwsze miejsca było od pięciu do dziesięciu tysięcy dolarów, oraz – dla kategorii otwartej super ciężkiej (z możliwością startu zawodników innych wag tylko w przypadku zwycięstwa w swojej kategorii wagowej) – przygotowano nagrodę specjalną: nowy, błyszczący truck Volvo (ten sam, o który w filmie walczy Stallone). Po zaciętym pojedynku, wartą ok. 250.000 dolarów ciężarówkę wygrał wcześniej wspomniany John Brzenk.
Całość trwających prawie 20 godzin finałów filmowana była przez ekipę Cannona wraz ze Stallonem przemieszczającym się pomiędzy zawodnikami w celu wyłapywania ujęć. Zawodnicy do dziś ciepło wspominają dobrą kumpelską atmosferę, przyjaznego i bardzo otwartego Sly’a, oraz długie, opalone i bardzo smakowite nogi Brigitte Nielsen.
W samym filmie finałowym przeciwnikiem Stallone’a miał zostać wielokrotny mistrz świata, ważący ponad 200kg Clive Dean, ale producenci uznali, że widowni niezaznajomionej ze sportem, będzie ciężko uwierzyć, że można pokonać takiego lewiatana. Kolejnym, idealnym jak się okazało wyborem był inny profesjonalny zawodnik, Rick Zumwalt. Na potrzeby filmu za 10 tysięcy dolarów zgodził się ogolić głowę. Co ciekawe nowy wygląd spodobał mu się tak bardzo, że do końca życia (zmarł w 2003 roku) nie zapuszczał włosów.
Rick nie odgrywał roli Bulla Hurley’a – on nim zwyczajnie był. To już nawet nie człowiek-byk, to człowiek-tur (swoją drogą, podczas zawodów był wcale nie mniej groźny niż w filmie: podczas jednego z pojedynków doszło do bójki z jego udziałem), potężny kierowca ciężarówki, zawsze ostro wkurzony, gardzący przeciwnikiem – w scenach finałowych koleś swoją obecnością zwyczajnie rozsadza ekran, a o genialnym, odartym t-shircie z napisem Blaster nawet nie wspomnę.
Trzeba przyznać, że decyzja o użyciu fragmentów zawodów wraz z obsadzeniem prawdziwych zawodników w fikcyjnym świecie filmu, to był strzał w dziesiątkę. Kogo w tym filmie nie było: profesjonalni armwrestlerzy, kulturyści (Randy Raney aka wielki zły rusek z Rambo III), strongmani (Paul Sullivan), footbalisci (Sam Scarber), czy też pro-wrestlerzy (Terry Funk, Scott Norton, Jimmy Snuka). Wspominając twardzieli z Over The Top nie można zapomnieć o postaci, z którą mierzy się Sly na początku filmu. Smasher czyli Magic Schwarz – kulturysta, konstruktor motocykli, zapaśnik, ochroniarz i trener gwiazd (Lance Henriksen, Jane Fonda, Stallone, Mickey Rourke), w końcu kaskader i aktor. Jak powiedział Rourke w jednym z wywiadów, to właśnie na Schwarzu bardziej niż na kimkolwiek innym oparł swoją postać w The Wrestler.
Jednak z wszystkich postaci i aktorów z którymi ten film był jest i będzie kojarzony, to ukochany psychol kina, człowiek zwierz, sam on – John Grizzly.
Over the Top, więcej, całe lata 80. nie byłyby takie same gdyby nie zdrowo popieprzona osobowość Johna Grizzly’ego. Bądźmy szczerzy – zdziczałe, noszące przepoconą koszulkę z wywodzącym się z wojskowego slangu napisem FUBAR (Fucked Up Beyond All Recognition) włochate monstrum idealnie oddaje poetyckość i epickość filmowych zawodów. Do tego John to bogate źródło cytatów oraz znany dietetyk – pokażcie mi innego psychola, który zjada palące się cygaro i zapija je olejem silnikowym.
Kocham Over The Top, kocham miłością ślepą i bezgraniczną – jasne, jest to film głupiutki już z założenia. Ojciec w ciągu trzech dni ma nadrobić (i nadrabia) dziesięć lat ze swoim synem: ten mu wybacza, wygrywają razem turniej i żyją długo i szczęśliwie. Pięknie, a ja do dziś nie mogę wybaczyć ojcu, że nie pożyczył mi swojego Fiata 126p aka. USS Pociskator na studniówkę (jeśli wiecie o co mi chodzi), a tutaj syn zalicza kilka dni w trasie i wybacza ojcu dziesięć lat błędów, rozpisując portrety psychologiczne na tachometrze – coś pięknego. Masz depresję, nie układa się z partnerem, a może masz stany lękowe? Trzy słowa: Transport International Road. OTT to prawdziwa lekcja rodzicielstwa, Hawk to dobry ojciec (choć porzucił syna, szczegół) i żyje zgodnie z zasadą „nie bij, wytłumacz”, więc choć młody pyskuje, Sly zachowuje stoicki wręcz spokój, więc o stylowym backhandzie w ryło nie ma nawet mowy – OTT ucząc bawi, bawiąc uczy.
Rodzinne problemy jednak odstawmy na bok, ten film ogląda się dla jednego – dla uber kozackich finałów mistrzostw świata i jest to jedna z najpiękniejszych rzeczy uchwyconych na celuloidzie. Genialnie zmontowana, klimatyczna, z galerią dowalonych do pieca postaci z Johnem Grizzly i Bullem Hurley’em na czele – Oscar dla tego kto wymyślał imiona dla postaci w tym filmie; dwa Oscary za patent na paradokumentalną formę. Poważnie, decyzja by zmontować w filmie fragmenty prawdziwych zawodów była w dechę, ale pomysł na „wywiady” z zawodnikami, to jedna z najlepszych rzeczy jakie dało nam kino, a do tego świetny i łatwy sposób na rozbudowanie charakterów. W ciągu zaledwie kilku sekund dowiadujemy się wszystkiego co potrzeba o postaciach i z jakim kalibrem osobowości mamy do czynienia – olbrzymi Bull Hurley’a z baseballówka z napisem Las Vegas County Jail Security Officer, rzucający kwiatki typu: I drive truck, break arms and arm wrestle. It's what I love to do and it's what I do best. Czy też “Being number one is everything. There is no second place. Second sucks” mówi wszystko, co chciałbym wiedzieć o tej postaci. Ten film powinien mieć nowelizację, a ta powinna być obowiązkową lekturą w polskich szkołach – nasze dzieci powinny się wychowywać na tym filmie i na jego zacnych wartościach, bo obok „Predatora” i „Cobry”, OTT jest szczytem macho-kultu lat 80.
Niech jako dowód posłuży wymyślona przeze mnie informacja, że montaż z finałów mistrzostw miał w sobie tyle testosteronu, że seanse tego filmu służyły NRD-owskim pływaczkom jako wsparcie w cyklach anabolicznych.
Sam film nie miałby jednak takiego uderzenia, gdyby całość nie została podlana muzycznym sosem najwyżej próby. Ot, standardowe podejście z lat osiemdziesiątych tj. elektroniczne brzdąkanie z odrobiną gitarki w tle (Moroder), a do tego garść stylowych, pop-rockowych przebojów i mamy receptę na sukces. Słyszałem kiedyś teorię, jakoby „Cobra” miała idealny soundtrack lat 80. Nic bardziej mylnego, geniusz tej epoki objawia się w Over The Top właśnie. Pierwsze ujęcia: przepastne drogi amerykańskich stanów, a w tle „ In this Country”, pochwała wolności i jankeskiego stylu życia – kicz i tandeta jakich mało, ale wbija się w mózg z siłą rozgrzanego do czerwoności pręta. Miesiąc po seansie wciąż jestem dumny, że jestem Amerykaninem. Do tego dochodzą jeszcze – genialny Sammy Hagar „Winner takes it all”, pojawiający się w scenach montażowych z finałów, oraz smęt-ballada „Meet me half way” naczelnego wokalisty lat 80., Kenny’ego Loginsa. Kawałek ten jest tak banalny i słodki, że nawet najbardziej deszczowy dzień zamienia w wiosenny piknik. Poważnie, depresji nie powinno się leczyć prozakiem tylko audiowstrząsami tego kawałka. Nie musicie wierzyć mi na słowo, włączcie sobie wiadomą scenę "Requiem for a Dream", w tle "Meet me half way" (o ironio!) i sami zrozumiecie (przesadzam?).
Co ciekawe Over The Top mimo rozgrzanej do czerwoności potężnej kampanii promocyjnej, linii zabawek oraz topowych przebojów w radio był raczej finansową wpadką, zarabiając zaledwie 16 milionów dolarów przy 26-milionowym budżecie. Film cieszył się jednak niesamowitą popularnością na VHS, by wśród amerykańskiej klasy pracującej wyrobić sobie szybko status produkcji kultowej.
Wspaniały film, jeden z prawdziwych symboli ery VHS oraz cudownych lat 80. Porzućcie rodziny, kupcie używanego Stara i śmiało ruszajcie w trasę, a w tle niech przygrywa Kombi z polską wersją tego cuda:
Szerokości i przyczepności, bajo!
A w następnym odcinku…