VHS: Best of the Best
Jak każdy dzieciak dorastający na początku lat 90., zafascynowany byłem kinem kopanym ery VHS i bez opamiętania pochłaniałem wszystko, co na podwójnych kaseciakach miało wyryte magiczne słowo KARATE. American Ninja, Kickboxer, Death Cage (ze znanym z Mortal Kombat Robinem Shou), Drunken Master, Return to the 36th Chamber czy też No Retreat, No Surrender, w którym to główny bohater, amerykański nastolatek, trenowany jest przez ducha Bruce’a Lee – tak, wiem, co chcecie powiedzieć, jakiż to genialny pomysł na film! Ze wszystkich kopanek jednak najbliższe mojemu sercu od zawsze były turniejowe rąbanki. Powód prosty: większa liczba przeciwników, więcej stylów walki i, co najważniejsze, większa skala ogólnego mordobicia. Trzy tytuły, z którymi dorobiłem się czarnego i kilku sinych pasów, gdy trenowałem rozbijanie „cegieł” dachówkami przeznaczonymi na krycie garażu, to Shootfighter, Blood Sport i Best of the Best.
Swoją drogą, gdy dostawałem od ojca zasłużone razy, nawet się nie skrzywiłem – jako prawdziwy wojownik nie mogłem sobie pozwolić plamić honoru okazując strach i reakcję na ból. Jedna jedyna łza, która spłynęła po moim policzku, to ta spowodowana rozpierającą mnie dumą, bo oto mój ojciec operował grubym żołnierskim pasem (12 miesięcy w klasztorze w Wałczu: golenie głowy, życie o misce kaszy, intensywny trening w obieraniu kartofli, medytacja przy dźwiękach AK-47) niczym Steven Seagal bilą nawiniętą w szmatę w Out for Justice. Siła, spokój i precyzja, jak nic 6 dan w użyciu tej śmiertelnej broni. Strach pomyśleć, co by było, gdyby master Waldek wiedział, że to ja, a nie Cyganie, ukradłem tydzień wcześniej naczepkę kontrałat (wiem, wiem, byłem strasznym skurczybykiem – don’t judge me!), bo z kumplem wpadliśmy na genialny pomysł, by wybudować samolot/szybowiec – chcieliśmy być niczym Maverick i Iceman w Top Gun… mnie już przeszło, co do kumpla, to powiem tylko, że zmienił imię na Faberge i czasem paraduje w białym, galowym mundurze, chwaląc się, jaki to z niego dobry oblatywacz, ekhm. Wracając jednak do tematu, Best of the best to nadal jedna z najlepszych (nomen omen) rzeczy, jakie przytrafiły się jankeskiemu kinu kopanemu.
Nie oszukujmy się, filmowe mordobicia robione na zlecenie wujka Sama w latach 80. pozostawiają wiele do życzenia. Amerykańscy chłopcy zwyczajnie wymiękają przy wybornej technice wojowników z Azji, którzy latami trenowali prawdziwe sztuki walki. Dudikoffy i inne Lamasy, którzy nauczyli się robić półobrót i kupili czarne pasy w pasmanteryjnym, mają się nijak do kunsztu i talentu Jeta Li, Jackie Chana czy Sammo Hunga, a opierająca się na widowiskowych, choć absolutnie niepraktycznych i do zemdlenia przerobionych kopniakach technika pewnego Belga nadaje się bardziej do kręcenia majonezu niż do zmasowanego wykańczania przeciwników. Do klasyków tego pana w stylu Kickboxer i Bloodsport wracam tylko i wyłącznie z powodu genialnych, przeszarżowanych villainów (Tong Po/Chong Li). Dlaczego BotB jest taki dobry? Bo już w latach 80. ten film prezentował się mega nieporadnie – słabe zdjęcia, raniące uszy dialogi, dziurawy scenariusz, toporna reżyseria. Jednak dziś, gdy przeszła mi już fascynacja szpagatami Van Damme’a i kopniakami Lundgrena, mogę spokojnie docenić inne walory tego VHS-owego klasyka.
Pomysł wyjściowy absolutnie wybitny w swej prostocie: organizowany jest turniej taekwondo pomiędzy reprezentacjami Korei Południowej oraz USA – dlaczego tylko te dwa kraje? Scenarzysta wykonuje tutaj oscarowy manewr i używa genialnego knyfu zwanego „bo tak”; zresztą, już za samo danie światu Daewoo Matiza i roztańczonej pokraki zwanej PSY należy się Koreańczykom ostry łomot. Jankeski team zbudowany zostaje według najlepszych filmowych tradycji, mamy więc badass niepokornego kultowca Teksańczyka (w tej roli wybitny Chris Penn), włoskiego kopacza-lovelasa, ćwiczącego jogę i wcinającego tofu, hipstera weganina, małomównego fightera z mega tragiczną przeszłością oraz typowego underdoga, walczącego o lepsze jutro dla swojego syna – w tej roli laureat pięciu Oscarów, szesnastu Telekamer Tele Tygodnia i wielu innych znaczących nagród, najlepszy aktor w tej części galaktyki, Mr. Eric „co się stało z moją karierą” Roberts. Trzeba od razu zaznaczyć, że chemia pomiędzy aktorami jest naprawdę niezła, a role są odegrane po mistrzowsku. Penn w roli buraka kowboja jest idealny, znany z narkotykowych problemów Roberts podczas zdjęć musiał chyba wciągać koks na taczki, bo facet odstawia w filmie tak niekontrolowaną szarżę, że dla porównania Pacino w swoich „Hoo-ah!” momentach to półprzytomny lekoman po śniadaniu z relanium.
Zalany łzami, grający z klasycznym grymasem na „kota z zaparciem” i wydający specyficzne, zapowietrzone dźwięki brat pięknej Julii to Eric, jakiego znamy i kochamy, a lata 80. straciłyby wiele ze swojego uroku, gdyby nie radosna twórczość tego pana. Jest jeszcze Tommy (w tej roli współscenarzysta Phillip Rhee), outsider z zasadami, który kilka lat wcześniej stracił brata z ręki (i trochę z nogi) okrutnego zawodnika Korei – tak, dobrze kombinujecie, Tommy ma nieobecne spojrzenie, uwielbia samotne wyprawy na motocyklu z przygrywającą power balladą w tle (80s – Fuck Yeah!) i ogólnie powoduje, że żeńska część widowni ociera łzy wzruszenia własnymi majtkami. W drugim narożniku przeżarta złem do szpiku kości ekipa Korei Południowej, o której wiemy tylko tyle, że to małomówne, świetnie wyszkolone maszyny do zabijania.
Nie ma co szukać motywacji albo rozbudowanych portretów psychologicznych, są po prostu źli i trzeba ich pokonać. Kapitanem ekipy Korei jest jednooki, groteskowo zły Dea Han, który kilka lat wcześniej, podczas poprzedniego turnieju, zabił wiadomo kogo (tutaj power ballada). Nie chcę rozdrapywać starych ran, ale kilka lat temu drużyna naszych narodowych kopaczy zdążyła się przekonać na własnej skórze, na co stać te azjatyckie tygrysy. Niestety Engel to nie James Earl Jones, a Tomasz Iwan to nie Eric Roberts, więc skończyło się w wiadomy sposób. Załoganci z PZPN powinni klatka po klatce studiować Best of The Best jako film szkoleniowy, a wyborna sekwencja koreańskiego treningu powinna się śnić naszym kopaczom po nocach – tylko spójrzcie na to cudo:
Dochodzimy do najważniejszej części produkcji, mianowicie do klasycznego mordobicia, a tego w filmie jest całkiem sporo i stoi na całkiem dobrym poziomie. Ok, oglądanie walk osób innych niż Roberts i Rhee zwyczajnie boli, bo żadni z nich wojownicy, a do tego można zapomnieć o montażu rodem z Matrixa, który zacierałby braki techniczne aktorów. Najgorzej wypada poruszający się z gracją dwukołówki załadowanej kapustą Chris Penn, który podobno w rzeczywistości był posiadaczem czarnego pasa w karate, a którego zdolności idealnie wpasowują się w moją teorię o sklepach pasmanteryjnych. Niemniej jednak walka Robertsa kosi poziomem emocji i energii (Roberts uderzający w rękawice i mówiący: „I’m gonna take yor head off” – ciary) natomiast walka Tommy’ego z Dae Hanem (bracia w prawdziwym życiu), to jedna z najlepszych rzeczy, jakie dało nam amerykańskie kino kopane lat 80. Pomysłowa choreografia, świetna technika i wykonanie oraz genialny sposób rozpoczęcia walki przez Dae Hana – prawy prosty z wyskoku. Na deser dostajemy sporą ilość krwawiących ran i bardzo klimatyczną ceremonię otwarcia zawodów. Polecam zestawić ten pojedynek chociażby z finałem Blood Sport (słaba i mega wolna kompozycja ruchów, beznadziejna praca kamery i montaż). Ten drugi kończy to porównanie na deskach, błagając o litość („matté!”).
Siłą ostatniego pojedynku jest dramatyczna przeszłość łącząca obu fighterów, a poczciwie naiwna scena z przekazywaniem medali wraz z przemianą Dae Hana (jednak przemocą można nauczyć miłości – na pohybel psychologom rodzinnym!), która parę lat temu powodowała fontanny łez u każdego szanującego się posiadacza magnetowidu, tylko odrobinę straciła na swojej mocy i nadal potrafi wzruszyć. Kawał dobrej, VHS-owej kopaniny – polecam, a sam idę pożyczyć kilka dachówek z garażu sąsiada…
A w następnym odcinku…