V/H/S. Zabawa w horror
Chyba nikt nie ma już wątpliwości co do tego, że współczesny horror zjada swój ogon, zarówno na poziomie prezentowanych historii jak i metod straszenia. Nie prędko się to zmieni, ponieważ da się zauważyć, że z uwagi na swoją specyfikę – w odróżnieniu do innych gałęzi fantastyki – horror cechuje się raczej dość ograniczonym polem manewru, po którym przemieszczać mają się twórcy. Ci zatem bez ogródek czerpią z archaicznych schematów kina grozy, przetwarzając je na nową modłę. Stąd często zmienia się tylko stylistyka horroru (ostatnio popularne jest found footage), a treść pozostaje wtórna. Sukcesy ostatnich filmów Jamesa Wana pokazują bowiem, że widz niekoniecznie oczekuje od przedstawiciela swego ulubionego gatunku oryginalnej historii, a pietyzmu w przetwarzaniu dobrze znanych już klisz, wciąż skutecznych w sianiu grozy.
I to też stanowi motto dylogii „V/H/S”. Oba filmy są antologię horrorowych etiud, gdzie każda z nich realizuje tradycje innego podgatunku kina grozy. W tej palecie strachu każdy znajdzie coś dla siebie.
„V/H/S” (2012)
reż. David Bruckner, Glenn McQuaid, Radio Silence, Joe Swanberg, Ti West, Adam Wingard
Grupa opryszków zostaje wynajęta do znalezienia w jednym z opuszczonych domostw kolekcji taśm wideo. Na miejscu, w stercie kaset, znajdują także ciało mężczyzny. Z uwagi na okoliczności postanawiają zrewidować zawartość nośników.
Główny wątek fabularny stanowi tylko pretekst do ukazania widzowi nagrań ze znalezionych przez bohaterów taśm. „V/H/S” składa się z pięciu segmentów i każdy z nich prezentuje inną, przerażającą historię. Każda z części jest autorskim tworem innego reżysera. W gronie twórców nie znajdziemy jednak żadnego znanego nazwiska, ponieważ za film odpowiadają przedstawiciele młodego pokolenie reżyserów, parających się dotychczas twórczością low-budget, daleką od głównego nurtu. Rezultat ich wspólnej pracy wywołał skrajne emocje. Zwolennicy filmu doceniali pomysłowość i formę, krytycy narzekali na jego długość, pretekstowość, i na to, że obiecywał więcej, niż mógł dać. Ja znalazłem się gdzieś pomiędzy nimi. Bo owszem, mamy do czynienia z filmem nierównym i niekonsekwentnym, gdzie różnice jakościowe pomiędzy poszczególnymi segmentami są za bardzo odczuwalne. Ale całość ogląda się przyjemnie, a dzięki podziałowi na części wiadomo kiedy zrobić sobie przerwę na uzupełnienie popcornu ;). Posiada on także swoje momenty, których najlepszym odzwierciedleniem jest rozwiązanie fabularne segmentu otwierającego pt. „Amatour Night”. Ten segment, w reżyserii Davida Brucnkera, opowiada mniej więcej o tym jak może wyglądać afterparty, jeśli dziewczyna, z którą wyjdziemy z imprezy, obnaży przed nami swoje drugie oblicze. Podobał mi się także segment zamykający pt. „10/31/98”, od kwartetu Radio Silecne, w którym grupka kumpli (reżyserów) w ramach zgrywy chodzi po domach w halloween i zbiera cukierki. Do czasu jak nie trafi na TEN dom…
„V/H/S 2” (2013)
reż. Simon Barrett, Jason Eisener, Gregg Hale, Eduardo Sánchez, Adam Wingard, Gareth Evans, Timo Tjahjanto
Para prywatnych detektywów poszukuje zaginionego studenta (jednego z opryszków z części pierwszej). Po odnalezieniu i włamaniu do jego domu, zastają kolekcje kaset wideo. Jedna z taśm zawiera film nagrany przez samego poszukiwanego.
Jak da się zauważyć, wątek przewodni drugiej części jest równie pretekstowy i nie odgrywa w fabule większej roli. Meritum stanowią horrorowe segmenty, a tych jest tym razem nie pięć, a cztery i także wyreżyserowane zostały przez różnych twórców. Jednakże w tym wypadku w gronie reżyserów znalazły się dwa dość istotne nazwiska, dalekie od anonimowości: Gareth Evans i Eduardo Sanchez. Pierwszy jest brytyjskim twórcą, który zdobył popularność i uznanie przywróceniem kina kopanego do łask filmem „Raid”. Drugi to popularyzator kina found footage, ponieważ należy do duetu reżyserów odpowiedzialnych za kultowy „Balir Witch Projekt”. Etiudy wyreżyserowane przez tą dwójkę z pewnością zasługują na szczególną uwagę. Sanchez w „A Ride In the Park” zaprezentował zombie movie jakiego jeszcze nie widzieliśmy, ponieważ nakręcony z perspektywy żywego trupa. Segment Evansa pt. „Safe Haven” to z kolei wariacja motywu satanicznego kultu, ale skąpana w tak pozytywnie odjechanym pomyśle, że ręce same składają się do oklasków. Można powiedzieć, iż część wyreżyserowana przez Evansa jest tak dobra, iż potrafi wynieść „V/H/S 2” na poziom wyżej, względem pierwszego filmu. I tak też jest sequel odbierany, ponieważ w odróżnieniu do pierwowzoru udało mu się zdobyć przychylność krytyki.
https://www.youtube.com/watch?v=3adz-HKaxik
Jak to bywa w przypadku filmów found footage, których produkcja jest z reguły tania, dylogia „V/H/S” potrafiła na siebie zarobić. Budżetów filmów nie znam, nie zostały ujawnione, ale to z pewnością nie są wygórowane liczby. Oba filmy zarobiły razem ok. 125 tys. dolarów wpływów z kin. Taka suma może wydawać się śmiesznie niska, lecz należy w tym wypadku dodać, że dystrybucja obydwu filmów była bardzo ograniczona, ponieważ w dniu swych premier zostały puszczane w zaledwie kilkunastu kinach. Swoje dołożył później rynek DVD, na którym produkcje te cieszyły się dużą popularnością. Warto także wspomnieć, że oba filmy miały swoją premierę na festiwalu w Sundace, gdzie część druga cieszyła się nawet ciepłym przyjęciem. W tym wszystkim szkoda tylko, że polski widz musiał obejść się smakiem, ponieważ “V/H/S” nie trafił w żadnej postaci do rodzimej dystrybucji. Pozostały nam alternatywne źródła.
Siła dylogii “V/H/S” polega na genialnym w swej prostocie pomyśle. Miast podejmować trud tworzenia oryginalnej historii grozy (co bez wykorzystywania starych klisz jest dziś prawie niemożliwe) autorzy woleli stworzyć jeden film, który zawierać będzie kilka historii, zbudowanych na dobrze znanych i sprawdzonych motywach gatunku. Found footage posłużyło za podstawowe narzędzie przekazu, co wydaje się wyborem oczywistym z uwagi na niesłabnącą popularność tej stylistyki. Horrorowa antologia to, co prawda, żadna nowość (pamiętamy “Strefę mroku”), ale podana w tak ciekawej i chwytnej – poniekąd rozliczeniowej – formule stała się opcją odpowiednio umotywowaną.
Najważniejsza była różnorodność, by każdy segment realizował inne tradycje gatunku, nawiązywał do innej dziedziny horroru, cytował innych horrorowych twórców. Da się także wyczuć – i to zarówno podczas doświadczania seansów, jak i podczas śledzenia wywiadów z twórcami – że powstawanie tych filmów przysporzyło ich autorom dużo frajdy. I myślę, że ich głównym celem było właśnie to, by ta frajda udzieliła się także nam, widzom. Obie części “V/H/S” skonstruowane są tak, by przy ocenianiu ich odrzucić na bok pryzmat logiki, czy oryginalności, na rzecz tego, by zwyczajnie cieszyć się bogactwem motywów swego ulubionego gatunku, sprzężonych w jednym filmie. Ten pomysł ma zatem swoje uzasadnienie i byłbym orędownikiem jego kontynuowania. Gdyby realizacja kolejnych sequeli stała się faktem, to z mojego punktu widzenia najlepiej byłoby, gdyby do każdej części zakontraktowano kompletnie inną grupę twórców, mogących pochwalić się różnymi doświadczeniami filmowymi – niekoniecznie związanymi z kinem grozy. Podkreśliłoby to efekt eklektyczności, który stanowiłby podstawowy wyróżnik serii. Nic tylko uzbroić się w optymizm i czekać.
Do wszystkich, którym w jakiś sposób udało się te filmy obejrzeć, kieruje następujące pytanie: jaki jest według was najlepszy segment dylogii? Ja swoje typy wymieniłem, teraz czekam na was.