TOP 5 wielkich POTWORÓW w CGI
3. BALROG / Drużyna pierścienia 2001, reż. Peter Jackson
Balrogowie należeli do rasy Majarów i byli potężnymi duchami ognia, które przeszły na stronę Morgotha, upadłego Valara. Ich przywódcą był Gothmog. Większość zginęła podczas Wojny Gniewu i wcześniej, lecz kilku ją przetrwało. Jako Ainurowie przyoblekli się w humanoidalne kształty. W filmowej adaptacji Drużyny Pierścienia ostatni żyjący Balrog został przedstawiony jako istota znacznie większa od człowieka, z rogami i ogonem. Charakterystyczną bronią Balrogów był ognisty bicz, ale używali także swoich kling. W Trzeciej Erze krasnoludowie z Khazad-dum, prowadząc prace górnicze coraz głębiej w poszukiwaniu mithrilu, nieopatrznie przebudzili jednego z Balrogów. Ten zabił ich władców (Durina VI i Náina I) i zmusił pozostałych do opuszczenia siedziby, która od tamtej pory zwana była Morią i poczęła obrastać legendą raju utraconego. Gdy w styczniu 3019 roku Drużyna Pierścienia przechodziła przez Morię w drodze do Góry Przeznaczenia, Balrog stoczył walkę z Gandalfem Szarym, w wyniku której zginął. Wiadomo, że Balrog ten walczył długim biczem oraz sztyletem… – Tyle Wikipedia, a teraz ja.
Mimo dwóch dekad na karku, arcydzieło kina fantasy wyczarowane przez Petera Jacksona i nowozelandzką firmę od efektów specjalnych Weta Digital, nie dość, że czas go nie posunął, to zjada na śniadanie swojego młodszego o ponad dziesięć lat brata – Hobbita. Dla mnie osobiście najlepszą częścią trylogii LOTR pozostaje Drużyna pierścienia, na której byłem w kinie trzy razy, i to nie dlatego, jakobym za pierwszym razem nie zrozumiał, o co w filmie chodziło. Powiem więcej, byłem pod tak ogromnym wrażeniem pierwszej części trylogii, że za drugim razem zabrałem na nią aż własną mamę, która od czasu bodaj Przygody na Mariensztacie nie widziała niczego na dużym ekranie. PS. Mamie też się Drużyna pierścienia podobała, nawet bardziej niż Przygoda na Mariensztacie. Ganiałem do kina te trzy razy, żeby nie tyle obejrzeć cały, doskonały film, co jego dwie najlepsze sceny, które trzykrotnie spowodowały u mnie opad szczęki, a i dziś, dwadzieścia lat później, gdy je sobie przypominam, mam problemy z jej pozbieraniem. Ze szczęką mam zresztą problem i bez oglądania filmów, bo ponoć nerwowo zaciskam zęby; muszę chyba w końcu zgłosić się na konsultację do chirurga szczękowego. Wracając do tematu, pierwszą sceną powodującą opadanie wspomnianej kopary, był prolog, a w szczególności ujęcie z lotu ptaka na pole bitwy i klif, z którego spadali Orkowie. Drugą zaś, spotkanie w Morii z rozpalonym ze złości Balrogiem…
Kapitalnie wykreowana, potężna, majestatyczna, płonąca bestia, została pokazana na ekranie w sposób niezwykle spektakularny i realistyczny, a jej ognisty ryk, gdy kamera niemal zajrzała mu do paszczy, przypomniał mi jako żywo ryk spielbergowskiego T-Rexa, którego duch jak widać towarzyszy nam cały czas. Gdy to piekło ze skrzydłami nazywane Balrogiem, człapało na dwóch rozognionych łapach za bohaterami, solidnie tupiąc, ciarki przechodziły mi po plecach, serio. Znakomicie spisali się tu nie tylko graficy, ale i dźwiękowcy, tworząc na ekranie jednego z najbardziej zapadających w pamięć ekranowych badassów. A dodając do tego kultowe gandalfowe You shall not pass!, oraz późniejszą naparzankę na miecze z Balrogiem w locie pikującym w dół (ukazaną rok później w otwarciu Dwóch wież), tak, Balrog solidnie zapisał się w mojej filmowej pamięci. Niestety, nie znalazłem informacji o wadze i wzroście tego praprzodka Ghost Ridera, to znaczy… w sumie to znalazłem dane techniczne jakiegoś Balroga z gry Street Fighter, ale mierzył on 1,98 m i ważył 102 kilogramy, byłby więc za lekki, a i niższy od Gandalfa w kapeluszu, więc to raczej nie ten Balrog. Żarty żartami, uznajmy po prostu, że Balrog był stosunkowo spory, ale też sporo mniejszy od pozostałych potworów z mojego rankingu, a taki Leatherback z miejsca drugiego poniżej, mógłby co najwyżej poparzyć się w stopę rozdeptując Balroga, gasząc go jak niedopałek.
2. LEATHERBACK / Pacific Rim 2013, reż. Guillermo Del Toro
Najpierw trochę statów, zaczerpniętych z fandomu Pacific Rim. Leatherback to Kaiju IV kategorii, mierzący 71 metrów wysokości, i ważący 90 tysięcy ton. Pięści Leatherbacka są jak maczugi; twarde występy, które je zakrywają, mogą przebić się przez zbroję. Jego gruba skóra pozwala mu wytrzymać duże uszkodzenia. Jest dodatkowo wzmocniona kostną zbroją na ramionach, a także płytą przypominającą grzebień, która zakrywa czubek głowy. Posiada czternaście bioluminescencyjnych wąsów z tyłu głowy, które poruszają się jako oznaka pobudzenia. Jest powolny, a jego siła tkwi w jego wściekłości. Jego ruchy przypominają goryla chodzącego na kostkach dużych, przypominających łopatę dłoni, lub wykonującego wielkie susy. Ma sześć widocznych oczu. Najbardziej śmiercionośną cechą tego Kaiju jest duży, czteropłatowy organ na plecach, który może naturalnie ładować się i generować impuls elektromagnetyczny, który wyłącza wszelką elektronikę na dużym obszarze, co stanowi niebezpieczne zagrożenie dla cyfrowych Jaegerów, ale nie analogowego Gipsy Danger.
Zacznę od tego, że film Guillermo Del Toro o gigantycznych Kaiju atakujących ziemskie metropolie, niezasłużenie jest dziś jakby nieco zapomniany. W dodatku, już w chwili premiery nie zdobył takiego uznania, na jakie zasługiwał, przegrywając pojedynek popularności z władającą wówczas wyobraźnią widzów serią Transformers Michaela Baya. Oczywiście nie mówię tu o fabule, dość pretekstowej i banalnej, ani o aktorstwie, ot poprawnym, ale o stronie wizualno-dźwiękowej, która moim zdaniem była prawdziwym technologicznym majstersztykiem; żałuję do dziś, że nie widziałem tego filmu w kinie IMAX. Pominę tu kapitalnie animowane Jaegery, przechodząc od razu do obłędnie realistycznie przedstawionych, gargantuicznych rozmiarów Kaiju. Tu widać i czuć olbrzymią masę, oraz potwornie wielką energię, jaką te stwory muszą użyć, by poruszać (często bardzo dynamicznie i szybko) swoimi wielkimi cielskami. Moim absolutnym numerem jeden pozostaje będący zdrowo przy kości, epicko paskudny Leatherback, z którym bohaterowie za sterami Gipsy Danger naparzają się w dokach w Hong Kongu. To mega-bydle po krótkiej rozgrzewce w wodach oceanu, w spektakularny sposób wkracza na ring (wspomniane doki), bo wychodząc z wody rozdeptuje w ogniu eksplozji pod butem, zaparkowanego na nabrzeżu Tira z naczepą, niczym dziecinną zabawkę – to zresztą jeden z moich ulubionych fragmentów Pacific Rim, któremu tak na marginesie mówiąc, towarzyszy epicka muzyka.
Uwielbiam wracać do pojedynku Leatherbacka z Gipsy Danger, ze względu na jego, że tak to nazwę, mięsistość i ogólną miodność, która pozwala mnie jako widzowi, bawić się jak prosię. Do tego to jedyny przypadek, gdy Kaiju używa przedmiotów wytworzonych przez człowieka (ramię dźwigu) w charakterze broni, choć w odwecie szybko dostaje w głupi ryj kontenerami dzierżonymi przez Gipsy Danger. Zarówno to majestatycznie-tytaniczne starcie, jak i cały film to prawdziwy popis realizacyjnego geniuszu ekipy tworzącej technicznie olśniewające widowisko (efekty, dźwięk, scenografia), za które nie otrzymali choćby nominacji do Oscara. Na gali królowała Grawitacja, a nominacje za najlepsze efekty specjalne dostały jeszcze Iron Man 3, Star Trek. W ciemność, Hobbit: Pustkowie Smauga oraz uwaga będzie bolało – Jeździec znikąd.
1. M.U.T.O. / Godzilla 2014, reż. Gareth Edwards
Ja wiem, że jestem grubo po czterdziestce, i jako staremu facetowi nie wypada mi tego pisać, ale w mojej trwającej ponad trzy dekady przygodzie z kinem, realnie przyprawiły mnie o ciarki i przestraszyły tylko trzy rzeczy: młody z Lśnienia Kubricka idący w kierunku drzwi charcząc REDRUM, Dario ze Ślepnąc od świateł, i właśnie M.U.T.O. (gatunek Titanus Jinshin-Mushi) z Godzilli. Jego nazwa, tak podobna do wyciszania dźwięku w TV, wzięła się od pierwszych liter określenia Massive Unidentified Terrestrial Organism. Gareth Edwards i jego zespół projektowy, tworząc M.U.T.O. szukali inspiracji w postaciach potworów z takich klasyków, jak Park Jurajski, Obcy, Żołnierze kosmosu i King Kong, zastanawiając się, co sprawiło, że tamte potwory i ich projekty stały się kultowe. Reżyser miał też jedno ważne życzenie: aby przeciwnik Godzilli był, cokolwiek miał na myśli, nowoczesnym potworem na swoje czasy, i faktycznie, tak się chyba stało, bo trudno znaleźć coś do M.U.T.O. podobnego, tak we wcześniejszej, jak i późniejszej historii monster movies. Projektowanie tego dziwadła wcinającego głowice nuklearne na śniadanie, zajęło w sumie blisko rok, a w jego tworzeniu palce maczała m.in. Weta Digital. Spektakularną sekwencję narodzin ogromnego samca, po tym gdy już naładował akumulatory energią z reaktora jądrowego, oglądałem, żeby nie skłamać, jakieś 20 razy, czyli szybko licząc, 19 razy więcej niż film w całości.
Ten niesamowity potwór, mógł poszczycić się wagą 15 tysięcy ton i wysokością 60 metrów; znacznie większa samica ważyła 60 tysięcy ton i mierzyła 90 metrów. Jego design, a w szczególności kapitalnie wykreowana przez grafików, podobna do robali z Żołnierzy kosmosu łepetyna, są po prostu niesamowite. Ten przerażający, stąpający na sześciu z ośmiu kończynach (dwie z nich to złożone skrzydła, zaprojektowane zresztą na wzór płata myśliwca F-117 Stealth), jest diabelnie silny, bardzo realistycznie animowany (czuć jego imponującą wagę), i wzbudza szacun na dzielni, bo nawet Godzilla ma z nim spore kłopoty. Scena jego wyjścia z otoczonej stalowymi linami pułapki, to dla mnie duchowy spadkobierca kilkukrotnie już wspominanego w niniejszym tekście T-Rexa, wydostającego się z zagrody w 1993 roku. Efektu niesamowitości tego, mojego absolutnie ulubionego filmowego potwora, dopełnia jego dudniące łupnięcie odnóżem w grunt, powodujące wysłanie impulsu elektromagnetycznego, wyłączającego elektryczność w promieniu od cholery i ciut ciut kilometrów. A swoistą wisienką na torcie jest fakt, że ten skrzydlaty jegomość potrafi wytargać z oceanu okręt podwodny, po to tylko, żeby pożywić się głowicami nuklearnymi wydłubanymi z jego wnętrza. Reasumując, dla mnie Godzilla (choć też fajnie i klimatycznie zaprezentowana) stanowi w filmie Garetha Edwardsa tło dla M.U.T.O., który, kradnie królowi potworów każdą scenę.
M.U.T.O. przez znaczną część filmu pokazywany jest w ciemnościach, zdawkowo, na krótkich ujęciach (podobnie zresztą, jak Godzilla), zaostrzając tylko u widzów apetyt na więcej. Ja bardzo lubię taki niedosyt, mało popularny w dzisiejszym kinie atrakcji, gdzie zastępuje go przesyt. Ów oszczędny, minimalistyczny sposób ukazania potworów w blockbusterze, a zwłaszcza w jego dwóch pierwszych aktach, stał się niestety przyczyną słabego przyjęcia Godzilli w kinach. Widzowie poczuli się w pewien sposób oszukani, bo sceny z potworami były ucinane w najlepszym momencie, albo pokazywano ich walkę na migawkach w programach w TV. Akademia Filmowa była chyba podobnego zdania, o czym świadczyć może brak choćby nominacji do Oscara za efekty specjalne. Wówczas wygrał Interstellar, a nominowani byli jeszcze: Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz, Strażnicy galaktyki, X-Men: Przeszłość która nadejdzie, oraz Ewolucja planety małp). Uważam to za skandal, albowiem już sam M.U.T.O. zasługiwał na to, żeby odejść ze statuetką w zębach!