TO NIE JEST OK. Wręcz przeciwnie, to jest lepsze od THE END OF THE F***ING WORLD
Już powierzchowna lektura kilku dyskusji na facebookowych grupach poświęconych serialom pozwala przypuszczać, iż postawienie takiej tezy jest ryzykowne i zapewne wywoła poruszenie wśród największych fanów. Trudno, trzeba to jednak wyraźnie napisać: To nie jest OK jest lepszym serialem od The End of the F***ing World.
Uwaga! Tekst zdradza elementy fabuły serialu.
Porównanie obu tytułów jest jak najbardziej uzasadnione: narodziły się w wyobraźni twórcy komiksów Charlesa Forsmana, na mały ekran przeniósł je producent Jonathan Entwistle, pochodzą z Netflixowej rodziny, choć warto przypomnieć, że pierwszy sezon The End… został stworzony przez brytyjską stację Channel 4, zaś platforma streamingowa miała prawa tylko do międzynarodowej dystrybucji. Naturalnie, obie historie łączy znacznie więcej, zarówno w warstwie fabularnej, jak i wizualnej, niemniej jednak najnowsza produkcja bez większych problemów funkcjonuje samodzielnie, bez wsparcia starszej siostry, bez taryfy ulgowej rozpychając się w tłumie masowo powstających tytułów.
Podobne wpisy
Przede wszystkim warto docenić rozwój Entwistle’a na niwie scenariuszowej. To nie jest OK nie jest już rozwrzeszczaną, rozpisaną na najwyższych tonach opowieścią o parze młodocianych odszczepieńców, dla których wykrzyczane z brytyjskim akcentem wulgarne „foki” są jedyną formą odreagowania na poczucie opuszczenia, osamotnienia i porażki w obliczu panoszącej się niesprawiedliwości. Przedstawione na przestrzeni siedmiu króciutkich odcinków losy Sydney Novak składają się z większej liczby zawahań, potknięć, komedii pomyłek, urokliwych momentów pozbawionych nachalnej estetyzacji. Oglądanie reakcji dziewczyny na to, co się wokół niej dzieje, wywołuje ciarki zażenowania, ale nie dlatego, że zostało coś źle napisane. Wręcz przeciwnie, jej chorobliwa nieśmiałość, noszona w sercu zadra niedopasowania do otoczenia jest bardzo znajoma, łatwa do odnalezienia we własnej przeszłości. Dobrze pasuje do ciała widza pamiętającego „uroki” lat szkolnych, jak przedpotopowe swetry, które nosi na sobie bohaterka.
Oczywiście największa w tym zasługa wcielającej się w protagonistkę Sophii Lillis. Aktorka, znana już z występów w Ostrych przedmiotach i To, jest całą sobą w tej roli, w jej grze nie czuć gry, nie ma choćby jednej fałszywej nuty, która mogłaby zburzyć iluzję całego widowiska. Burza niesfornie układających się krótkich włosów, rozbiegany wzrok, uśmiech pełen wstydu, lecz przede wszystkim świetnie ukazane poczucie „zamknięcia” we własnym ciele – to wszystko składa się na obraz Sydney. Lillis umiejętnie pokazuje, jak trudno wydobyć się z lochów własnych myśli. Nie potrzebuje paplać na temat swoich uczuć (co niestety mimowolnie robi, bo ktoś założył, że wstrętna narracja z offu będzie pomocna dla mniej ogarniających widzów), by zaprezentować całą paletę emocji: od frustracji do szczęścia, od gniewu do zauroczenia. Novak przypomina każdego, kto gwałtownie przeżywał okres młodości, z tym charakterystycznym rozedrganiem i wrażliwością na najmniejsze oznaki nadciągającej katastrofy.
Oczywiście, nie można zachowania Sydney sprowadzać do młodocianego okresu burzy i naporu, wszak dziewczyna ma powody do tego, by odczuwać metafizyczny niepokój. Mieszka w małej mieścinie w stanie Pensylwania, gdzie nie widać zbyt wielu szans na rozwój osobisty. Często przeprowadza się z rodziną, dlatego też nie potrafi zbudować dłuższych, głębszych relacji z rówieśnikami. Lecz, co najgorsze, w pewnym momencie jej ojciec nie wytrzymuje i popełnia samobójstwo. Nie pozostawia po sobie listu, zdania wytłumaczenia, dlaczego dokonał ostatecznego rozwodu z rzeczywistością. Wprawdzie Sydney nadal mieszka z matką i młodszym bratem, ale to odejście taty, tak przez nią idealizowanego, stawia kropkę wieńczącą etap młodości. Kolejny rozdział życia otwiera nerwowym charakterem pisma, pełnym bólu, rozpaczy, a także lęku przed zmianami, jakie zachodzą w organizmie autorki tej opowieści.
Wizualne odniesienie do Carrie, jakie pojawia się w scenie otwierającej To nie jest OK, nakierowuje interpretacyjnie, lecz jest zarazem puste. Nie potrzeba klucza feministycznego do analitycznego otwarcia produkcji Netflixa, nie jest to również produkt opakowany horrorowymi wstawkami. Obie dziewczyny łączy jednak zasadnicza właściwość – poczucie izolacji wywołuje w ich ciałach transformacje, na mocy których uzyskują nadludzkie zdolności. W przypadku Sydney jest to moc władania przedmiotami siłą telekinezy, ewentualnie wywoływania fali przewracającej wszystkie przedmioty, które się wokół niej znajdują. Rzecz znamienna: superbohaterskie atrybuty uaktywniają się wtedy, gdy dziewczynę ogarnia furia, gdy traumatyczne wspomnienia niczym wzburzone fale zalewają myśli.