search
REKLAMA
Archiwum

TO NIE JEST KRAJ DLA STARYCH LUDZI. Kryminał wagi ciężkiej

Bartosz Rudnicki

7 marca 2018

REKLAMA

 

Wizualnie NCFOM to ucieleśnienie perfekcji, realizacyjnie – wypasiony oldskul. Dużo statycznych ujęć (nie mylić z „dużo statycznych bohaterów”), łagodne prowadzenie kamery, ale nade wszystko kino szerokiego kadru – teleobiektyw braciszkowie zostawili w domu. Film mocno stara się trzymać hitchcockowski klimat permanentnego napięcia. Szczególnie w scenach hotelowych, kiedy Moss wyczekuje swego prześladowcę, siedząc na krawędzi wyrka z gunem wymierzonym prosto w drzwi. Z innych rzeczy pozostających w pamięci na długo po seansie – przytłaczająca ilość detali, od których film Coenów pęcznieje niczym nadygana ropucha z pierwszego Shreka. Ruch kamery imituje ruch lornetki przykładanej i odejmowanej od oczu. To samo z celownikiem karabinu snajperskiego tuż po oddaniu strzału. Kąpałeś się w rzece? Zanim naciśniesz cyngiel, osusz komorę pistoletu. Chcesz ukryć walizkę w szybie wentylacyjnym? Wepchnij ją daleko, dalej niż w innych filmach. Zamierzasz wybić do nogi gromadkę Meksykańców koczujących w pokoju motelowym? Nim tego dokonasz, obadaj pokój pod kątem grubości ścian. Planujesz wyłamać drzwi? Nie zapomnij wykręcić żarówki w korytarzu.

Działania bohaterów naznaczone są wojskową dyscypliną i żelazną logiką myślenia. Nieczęsto nadarza się sposobność podziwiania równie zaciekłej partii szachów. Moss ma łeb nie od parady: każde jego posunięcie, obojętnie, czy chodzi o kupno tyczek namiotowych, czy ominięcie budki granicznej z przysypiającym w środku wartownikiem, nosi znamiona wietnamskiej szkoły przetrwania. Chigurh wcale nie jest gorszy – idę o zakład, że na swojej nietuzinkowej drodze życia zaliczył niejeden wieczorowy kurs przysposobienia obronnego. Czegóż to on nie potrafi? Opracował unikalny styl kasowania zamków przy użyciu wystrzeliwanego pod ciśnieniem metalowego bolca, leczy się sam za pomocą sprytnie wykradzionych z apteki medykamentów. Bez przesady trafiła kosa na kamień. Obydwaj bohaterowie to godni siebie przeciwnicy. Łączy ich jakaś osobliwa geometryczna więź, uwypuklona serią paralelnych scen: opatrywanie ran, kupowanie ciuchów od przypadkowo napotkanej młodzieży. Gdyby nie tąpnięcia, o których wspomniałem przy okazji trzeciego i czwartego akapitu, w końcówce bylibyśmy świadkami klasycznego pojedynku dobrego ze złym. Finałowe rozwiązanie w duchu westernu zapowiada rozmowa telefoniczna, w trakcie której Moss struga kozaka i obiecuje Chigurhowi solidny odwet. Do wyrównania rachunków nigdy jednak nie dochodzi, ponieważ końcowe minuty przypadają niespodziewanie w udziale szeryfowi i jemu właśnie poświęcony będzie przedostatni akapit.

Kto widział Fincherowe Siedem, ten łatwo powiąże postać szeryfa z detektywem Somersetem, granym przez Morgana Freemana. Różnica polega na tym, że w odróżnieniu od swego czarnoskórego kolegi po fachu, szeryf Tommy Lee Jones ani myśli popchnąć akcję do przodu. Czym innym jest bowiem mędrkowanie w świecie zanurzonym po brzegi w symbolice religijnej, gdzie nawet tytuł naprowadza na numerologiczne łamigłówki, a czym innym ględzenie o moralnej gangrenie w kontekście niezbyt skandalicznej fabuły sensacyjnej. Napisałem „niezbyt skandalicznej”, co absolutnie nie oznacza, że morderstwa popełniane masowo przez Chigurha uważam za jakieś błahostki na dobranoc. Przeciwnie: to cholernie ciężkie występki przeciw Mojżeszowym przykazaniom. Szkopuł w tym, że nie podpadają one pod łajanie z ambony na temat grzechu, winy i kary, ani o krok nie przybliżają nas do Sodomy i Gomory, a już z całą pewnością nie są podstępną prefiguracją nadejścia biblijnych plag egipskich.

Pisząc, że brakuje mi w nich pierwiastka skandalu, miałem na myśli ich pospolitość – podobne wyczyny oglądamy przecież w co drugim filmie o zawodowych killerach i nie czujemy się jakoś specjalnie poruszeni faktem, że jeden typ zmasakrował innego typa, bo potrzebował zamienić radiowóz na pickupa. Zbrodnie Chigurha w żadnym momencie nie wykraczają poza ramy chłodnej kalkulacji najemnego zbira. Żeby było śmieszniej, w jednym momencie nawet przeczą owej kalkulacji – chodzi o pogawędkę z właścicielem stacji benzynowej. Zły postępuje tu z dziwną dla siebie nonszalancją, pozostawiając przy życiu człowieka, który w razie wpadki mógłby zeznawać, że o tej i o tej godzinie w pobliżu tego i tego miasteczka widział podejrzanie uczesanego mężczyznę, noszącego w kieszeni monety z 1958 roku. Tak więc jeżeli kogokolwiek bulwersują wybryki Chigurha, to chyba tylko i wyłącznie szeryfa, który całe swoje dorosłe życie przetrawił na patrolowaniu teksańskich wertepów, a przerwy na lunch urozmaicał sobie zdejmowaniem kotów z drzew. Wygląda to trochę tak, jakby w obawie przed zarzutami o ideową pustkę Coenowie wtrynili do filmu refleksyjne komunały „dla krytyków” o przemijaniu, starzeniu się i schodzeniu świata na psy. Niezbyt mnie to przekonuje. Wolę obejrzeć kultowy film o dwóch kolesiach, biegających po Teksasie i strzelających do siebie z gunów, niż film o dwóch kolesiach biegających po Teksasie i trzecim kolesiu, któremu na starość zachciało się objawienia. Z drugiej strony należy oddać cesarzowi, co cesarskie – szeryf wywiązał się ze swojej roli wzorowo, był wiarygodny i odpowiednio pozbawiony złudzeń, a jego paplanie – cokolwiek banalne i spowalniające akcję – miało jednak urok zachrypniętego głosu starego człowieka, bolejącego nad rozbestwieniem ludzkości. Sadzić smuty na zawołanie też trzeba umieć.

Podsumowując stwierdzam, iż pomimo, że bryndza repertuarowa w USA nadal trwa w najlepsze i że każdy kolejny film zdaje się być głupszy od poprzedniego, po latach posuchy wyszło w końcu długo oczekiwane amerykańskie dzieło kryminalne wagi ciężkiej. Otwarte zakończenie fabuły w zestawieniu z refleksyjnym epilogiem każą postawić pytanie o sens samej historii. Czy naprawdę gra toczyła się wyłącznie o walizkę z kasą? A może walizka z kasą była jedynie pretekstem do tego, by bezkarnie poigrać sobie z widzem?

Tekst z archiwum film.org.pl (11.03.2008).

REKLAMA