search
REKLAMA
Artykuły o filmach, publicystyka filmowa

To jest już koniec, nie ma już nic? O napisach końcowych

Tekst gościnny

16 stycznia 2017

REKLAMA

Pozostając przy kinie rumuńskim, zwróćmy uwagę na “Egzamin” (C. Mungiu, 2016). Tutaj napisy końcowe filmu (hiperrealistycznego, pozbawionego niemal w całości muzyki) opowiadającego o patologiach systemu uwarunkowanego koneksjami, osadzonego mentalnie na niedemokratycznym fundamencie, zostają okraszone przaśnym, kontrastującym z samym dziełem, regionalnym odpowiednikiem naszego disco polo (disco romano?). Taki wybór pozornie sugeruje położenie akcentu na lokalnej specyfice przedstawionych wydarzeń, które jednak działają w oparciu o mechanizmy sterujące ludźmi niezależnie od szerokości geograficznej – tak jak każdy region ma swoje przysłowiowe disco o dyskusyjnej wartości artystycznej.

Inny z tegorocznych canneńskich hitów, “Toni Edmann” (M. Ade, 2016). Dramat pod płaszczem komedii z przewodnim motywem atrofii relacji rodzinnych, zakończony jest utworem “Plainsong” The Cure. Tym samym, który otwiera ich album “Disintegration”.

Napisy końcowe również mogą służyć przemycaniu żartów. W “RoboCopie” (P. Verhoeven, 1987) zostajemy poinformowani, że nielegalne rozpowszechnianie filmu spotka się z interwencją policyjnych robotów. Jednak prym oczywiście wiodą tutaj komedie, gdzie tyłówka łatwo może się stać przedłużeniem filmu. W “Spokojnie, to tylko awaria…” (K. Finkleman, 1982), wśród nazwisk osób pracujących na planie znajdziemy Adolfa Hitlera (Worst boy). Nie można w tym miejscu nie wspomnieć szalonych filmów Jima Abrahamsa. Reżyser dwóch części “Nagiej broni” często sięgał w swoich dziełach do takich środków; nadmieńmy tutaj przepisy kulinarne umieszczone między nazwiskami twórców w “Hot Shots!” (1991) czy zawarte w napisach końcowych “Mafii!” (1998) ciekawostki (“Gdybyś wyszedł z kina, gdy te napisy się rozpoczęły, byłbyś już w domu”).

Jednak dużo bardziej znamienny okazał się chwyt, zastosowany we współreżyserowanym przez Abrahamsa “Czy leci z nami pilot?” (1980) – scena po napisach. Ta pozostawała przedłużeniem jednego z żartów, przewijającego się przez cały film. Wkrótce popularność tego zabiegu zaczęła rosnąć. Nie był to pierwszy taki przypadek. Sceny po napisach, która ponadto burzyła czwartą ścianę, użyto wcześniej w “Wielkiej wyprawie muppetów” (J. Frawley, 1979). Relewantna jest tutaj telewizyjna geneza muppetów; w serialowej wersji, po przewinięciu się napisów (którym zwykle towarzyszyła scena w tle) zasiadający w loży, wiecznie narzekający Statler i Waldorf każdorazowo krytykowali niski poziom odcinka. Ostatnia scena należy tu jednak do Zwierzaka, wykrzykującego “Idźcie do domu!”. Wariację powyższego możemy zobaczyć w “Wolnym dniu Ferrisa Buellera” (J. Hughes, 1986). Gdy znikają napisy (które przewijają się na połowie ekranu – drugie pół zajmuje dodatkowa scena filmu), zaskoczony tytułowy bohater zwraca się wprost do widzów z pytaniem, dlaczego jeszcze tam siedzą, skoro film się już skończył. Jest to jedna z najsłynniejszych “scen po”, wiernie zacytowana w finale “Deadpoola” (T. Miller, 2016).

Skoro jesteśmy przy szeroko pojętym kinie superbohaterskim, warto wspomnieć o kinowej wersji przygód He-Mana, “Władcach wszechświata” (G. Goddard, 1987), jednej z ostatnich dużych produkcji kultowego Cannon Films. Scena po napisach zmienia tu zakończenie filmu. Szkieletor, oczywiście w finale pokonany przez dobrego bohatera, wyłania się z bliżej nieokreślonej cieczy i w iście schwarzeneggerowski sposób rzuca “I’ll be back”, zapowiadając sequel. Wkrótce kłopoty finansowe duetu Golan/Globus zaczęły się pogłębiać i kontynuacji przygód He-Mana nie uświadczyliśmy do dziś.

To jednak właśnie filmy superbohaterskie i Marvel, wraz ze swoją oszałamiającą popularnością, zrewolucjonizowały temat “scen po” i sprawiły, że współcześni widzowie dwa razy zastanowią się, zanim wstaną z fotela po rozpoczęciu napisów. Sceny te pełnią funkcję kapitalnych teaserów, mających wzbudzić dalsze zainteresowanie uniwersum. Nie zawsze są przy tym zapowiedzią czegoś nowego – w “Strażnikach Galaktyki” (J. Gunn, 2014), pojawiający się na koniec Kaczor Howard jest raczej wyrazem uznania dla pierwszej kinowej ekranizacji komiksu Marvela, niż anonsem powrotu tej postaci.

Sceny w trakcie, czy po napisach, mogą stanowić ciąg dalszy filmu (“Przetrwanie”, J. Carahan, 2011), fabularną woltę, otwierającą pozornie zakończoną ścieżkę fabularną (“Świt żywych trupów”, Z. Snyder, 2004), autoironiczny komentarz (“Adrenalina”, M. Neveldine, B Taylor, 2006), epilog (“Piraci z Karaibów: Na krańcu świata”, G. Verbinski, 2007) czy mały hołd, jak w “American Gangster” (R. Scott, 2007), oddający cześć klasykom kinematografii (tutaj: “Napadowi na ekspres”, E. S. Porter, 1903).

W “Szkole rocka” (R. Linklater, 2003), napisy końcowe zaczynają się znienacka, w trakcie trwania filmu i bez wyraźnego zaznaczenia jego końca. Przypadek ten jest o tyle ciekawy, że elementy czołówki, obejmującej nazwiska reżysera, niektórych aktorów czy tytuł, zostały przedstawione diegetycznie, jako plakaty wiszące w barze, w którym rozpoczyna się pierwsza scena filmu.

Tyłówka jest dobrym miejscem do doklejenia scen skeczowych, które nie znalazłyby swojego miejsca w filmie (taniec Toma Cruise’a w “Jajach w tropikach”, B. Stiller, 2008) czy też wpadek z planu (“Legenda telewizji”, A. McKay, 2004, albo “Millerowie”, R. M. Thurber, 2013).

Napisy końcowe bywają też prawdziwym tour de force grafików; dość będzie wspomnieć przepiękne zakończenie “Wall-E” (A. Stanton, 2008) bądź efektowny finisz “Sherlocka Holmesa: Gry Cieni” (G. Ritchie, 2011).

Wreszcie, graficzne dodatki do napisów wcale nie muszą być obrazami ruchomymi: świetnym załącznikiem do “Kac Vegas” (T. Philips, 2009) jest pokaz zdjęć z (nie)pamiętnej imprezy, zaś doskonałe fotomontaże plakatów do kolejnych części serii w “22 Jump Street” (P. Lord, C. Miller, 2014) przebijają większość naprawdę przecież udanych żartów z zasadniczej części filmu. W końcu bardzo stylowym gestem w filmach opartych na faktach jest pokazanie obok nazwisk aktorów zdjęć i nazwisk granych przez nich prawdziwych postaci (jak w “Sztandarze chwały” (2006) Clinta Eastwooda albo “Operacji Argo” (2012) Bena Afflecka).

Nawet same zawarte w napisach informacje mogą daleko wykraczać poza listę nazwisk, będąc przy tym intrygujące dla widza – “Hot Sugar i jego zimny świat” (A. B. Lough, 2015) to dokument opowiadający o muzyku, który całą swoją twórczość opiera na przetwarzaniu nagranych dźwięków otoczenia (a dodajmy, że nagrywa dosłownie wszystko – włącznie z różnymi rodzajami ciszy). Z napisów możemy dowiedzieć się, że jednym z elementów ścieżki dźwiękowej filmu, jest odgłos ślimaka zjadającego dolary.

https://www.youtube.com/watch?v=llBoAvU21IE

Recepcja sztuki (czy mowa tu o przedstawieniu teatralnym, czy koncercie, czy projekcji kinowej), bywa czasem porównywana do udziału w obrzędach religijnych. Jeżeli przełożymy film na znaną większości z nas katolicką mszę świętą, napisy końcowe będą odpowiednikiem pieśni na wyjście. Jak można zaobserwować, stosunek wiernych (i odpowiednio: widzów) do obydwu tych elementów będzie podobny – zignorowanie tej części i jak najszybsze opuszczenie pomieszczenia. W niektórych rachunkach sumienia znaleźć można grzech opuszczania mszy przed jej zakończeniem; czy grzechem prawdziwego kinomana będzie wyjście z projekcji, wyłączenie telewizora, zamknięcie okna odtwarzacza przed końcem napisów? Czy w końcu jest to oznaka braku szacunku dla twórców i ich pracy?

Tak daleko w osądzie bym się nie posunął. Trzeba tutaj oddać Marvelowi sprawiedliwość, że zwyczaj natychmiastowego opuszczania sali został nieco zatrzymany za sprawą ich scen po napisach, i to nie tylko przy filmach sygnowanych znakiem towarowym twórców Iron Mana. Zresztą – na fali rozkwitu takich zabiegów, pojawiły się nawet strony internetowe, gdzie widzowie mogą ocenić, czy opłaca się zostać na napisach końcowych. Jednak choć warunki nie zawsze temu sprzyjają, a częstokroć pojawieniu się przysłowiowej planszy “Koniec”, towarzyszy zapalenie świateł i niecierpliwie oczekująca obsługa kina, warto na napisach pozostać. I nie mówię tu tylko o oczekiwaniu na potencjalną nagrodę, jaką może być scena po napisach (być może rzutująca na cały film), czy ukryty w nich żart. Bo nie ma chyba lepszego momentu na odetchnięcie i chwilę świeżej refleksji po seansie tak, byśmy mogli jak najwięcej z niego wyciągnąć dla siebie.

REKLAMA