THE WALKING DEAD. Geneza i recenzja pierwszych dwóch sezonów
DRUGI SEZON NIE BEZ KŁOPOTÓW
Jeszcze 8 listopada 2010 roku, czyli dosłownie tydzień po emisji „Days Gone Bye” stacja AMC ogłosiła, że powstanie drugi sezon, tym razem liczący sobie trzynaście odcinków. Swoją premierę miał 16 października 2011 odcinkiem „What Lies Ahead”. Otwieracz drugiego sezonu jest tak samo dobrym odcinkiem jak wychwalany przeze mnie odcinek pilotażowy z pierwszego. Ciekawostką jest fakt, że tak naprawdę miał to być drugi odcinek. Pomysł na pierwszy epizod według Franka Darabonta nie obejmował wydarzeń następujących po wydarzeń z Centrum Chorób Zakaźnych. Miał opowiadać historię żołnierza, którego zwłoki Rick Grimes odkrywa chroniąc się w opuszczonym czołgu w Atlancie. Jednym słowem odcinek ten miał niejako obrazować upadek miasta, które zostało opanowane przez żywe trupy. Jeśli wierzyć Darabontowi miałoby to przypominać „Helikopter w ogniu” z tą różnicą, że zamiast z tłumami uzbrojonych Somalijczyków, żołnierze, którzy trafili do Atlanty, mieli zmierzyć się z hordami zombie. Pamiętając pierwszy odcinek i fragment w czołgu uważne oko telewidza wypatrzyła w roli martwego żołnierza aktora, Sama Witwera, który już wcześniej pojawił się we „Mgle” Darabonta, również w roli mundurowego i to właśnie on ponownie miał się wcielić w swoją rolę. W tym odcinku miały się również pojawić postacie Andrei, Amy i Dale’a. Pomysłu jednak nie zrealizowano i ostatecznie to trzymający się fabuły „What Lies Ahead” stał się epizodem pierwszym i… zarazem ostatnim, przy którym swoje palce maczał Frank Darabont.
Niestety człowiek, który przyszedł z genialnym pomysłem ekranizacji komiksu Kirkmana do włodarzy AMC; człowiek, który przynosi im pisklę, które z kolei przeistoczy się później w kurę znoszącą złote jajka, oraz jedyny gwarant jakościowego sukcesu – ten człowiek został bez mrugnięcia okiem zwolniony, a wręcz nawet wyrzucony ze swojej posady nie otrzymując żadnego wyjaśnienia czy obciążającego jego osobę powodu. Dużo mówiło się o nieporozumieniach na tle finansowym, ale tak naprawdę to chodziło tutaj o zbyt ambitne plany Franka Darabonta. Pierwotnie sezon drugi miał obejmować wydarzenia na farmie Hershela, pobyt w więzieniu i początki konfliktu z Woodbury i kultowym już Gubernatorem. AMC nie było w stanie udźwignąć genialnej wizji twórcy, bowiem zwyczajnie poskąpiło pieniędzy. Nie chce mi się rozpisywać zbytnio na temat tej jakby nie patrzeć kontrowersyjnej sprawy, gdzie pieniądze są ważniejsze od twórczej wizji. Chcę skupić się na samym serialu i jak on się ma do swojego obrazkowego pierwowzoru. Dodam jedynie, że nie jestem w stanie po dzień dzisiejszy zrozumieć tej decyzji, a myśl, jak mógłby wyglądać ten serial gdyby Darabont dalej był jego showrunnerem (swoją drogą, obrzydliwe określenie) nie daje mi spokoju. Tak więc, chcąc nie chcąc, jako fan komiksu i zombie w ogóle musiałem zaakceptować rozwój wydarzeń i oglądać serial dalej.
ZOMBIE NA FARMIE
Fabuła drugiego sezonu rozpoczyna się zaraz po wydarzeniach z Centrum Chorób Zakaźnych. Kolejnym przystankiem, w którym ekipa ocalałych z Rickiem Grimesem na czele pokłada swoje nadzieje, jest wielokrotnie wspominany Fort Benning. Jednak okrutny los po raz kolejny rzuca im kody pod nogi. Natrafiają na swojej drodze na duże skupisko porzuconych samochodów, co uniemożliwia im dalszą wędrówkę. Podczas torowania sobie drogi i przeszukiwania wraków, bohaterowie natrafiają na pochód żywych trupów. To jedna z niewielu scen, w których widz obserwuje jak bardzo poważnym zagrożeniem jest horda zombie i jak bardzo człowiek, pomimo swojego uzbrojenia, może być wobec niej bezradny. Cała scena, zrealizowana wręcz minimalistycznymi środkami, rozgrywająca się prawie w ciszy jest jedną z bardziej klimatycznych z całego serialu.
Kiedy wydaje się, że wszystko dobrze się skończy jeden z zombie zauważa Sophie, córkę Carol, która ucieka w stronę lasu i tam się gubi. Ten nieszczęśliwy wypadek będzie determinował późniejsze działania bohaterów, w dużej mierze stając się głównym wątkiem pierwszej połowy drugiego sezonu. Zaginięcie Sophie nie miało miejsca w komiksie, ale już scena zamykająca „What Lies Ahead” owszem. Odcinek bowiem kończy się postrzałem Carla. Ta scena, podobnie jak wcześniejsze zaginięcie Sophie, po raz kolejny pokazuje jak bardzo najmłodsi mają przechlapane w konfrontacji z zombie-apokalipsą. Takie sceny i wydarzenia w fabule podkreślają tragizm sytuacji, w jakich znaleźli się wszyscy bohaterowie i jak bardzo trudno jest zapewnić wzajemnie poczucie bezpieczeństwa. W świecie „Żywych trupów” nikt nie ma taryfy ulgowej i twórcy zdają się podkreślać to każdą sceną, która daje ku temu okazję.
Tragiczny wypadek Carla jest ważnym punktem w fabule, zarówno w komiksie, jak i w serialu. To wydarzenie prowadzi widzów (i czytelników) na farmę Hershela Greena, jednej z bardziej charakterystycznych postaci w „Żywych trupach”. Tym samym mniej liczna obsada po pierwszym sezonie, co było spowodowane wieloma zgonami, w drugi weszła z nowymi nazwiskami w czołówce. Z osób wartych wspomnienia jest bez wątpienia Scott Wilson, wcielający się właśnie w rolę patriarchy rodziny Greene, oraz Lauren Cohan, która zagrała najstarszą córkę Maggie. Podobnie jak w pierwszym sezonie w przedstawionych wydarzeniach, jak i samych postaciach względem komiksowego pierwowzoru dopuszczono kilka zmian.
Jednak te zmiany w drugim sezonie wydają się bardziej drastyczne. Przede wszystkim inny jest sam Hershel i jego rodzina. W komiksie jawił się on jako szorstki facet z zasadami, których się po prostu nie łamie i taki który wzbudza szacunek. W serialu mamy do czynienia z poczciwie wyglądającym staruszkiem, który w swej poczciwości przebija nawet Dale’a. To wciąż facet z zasadami, jednak nie można oprzeć się wrażeniu, że nie jest on taki surowy i szorstki w obyciu jak w komiksie. Postać kreowana przez Scotta Wilsona to trochę nie ten obraz ojca, do którego zawsze należy ostatnie słowo i które jest niepodważalne. Oczywiście nie znaczy to, że jest kiepsko zagrana i nie zmienia to faktu, że jest jedną z ważniejszych w drugim sezonie do której należy kilka naprawdę zapadających w pamięci tekstów. A zwłaszcza tego jednego: „I can’t profess to understand God’s plan, but when Christ promised a resurrection of the dead, I just thought he had something a little different in mind.” (Nie twierdzę, że rozumiem boski plan, ale kiedy Jezus obiecywał zmartwychwstanie zmarłych, miałem nadzieję, że miał co innego na myśli.) Po prostu genialne.
Trzeba również wspomnieć, że serialowi twórcy zrobili go facetem z alkoholową przeszłością, czego fakt raczej nie ma większego wpływu na fabułę. Warto również zaznaczyć, że w komiksie Hershel miał bardziej liczną rodzinę. W komiksie była to siódemka dzieci, z sześcioro żyjących udało się nam poznać. Była to Maggie, Arnold, Billy, Lacey i małe bliźniaczki Rachel i Susie. W serialu z tych postaci poznajemy jedynie Maggie, oprócz niej jest jeszcze Beth, której na ekranie jest tak mało, że równie dobrze mogłoby jej nie być.
Jednak największą różnicą względem komiksu jest wymuszony pobyt Ricka i jego grupy na farmie Hershela rozciągnięty jest tutaj na całe dwanaście odcinków, podczas gdy w komiksie zajmował on tylko dwa zeszyty. Podejrzewam, że gdyby Darabont przewodził dalej serialowi, cała historia z farma zamknęłaby się w dwóch lub trzech odcinkach. Nie ma jednak tego złego co by na dobre nie wyszło, bowiem cały czas trwania postoju na ziemi Hershela jest tłem dla rozbudowanego konfliktu między Rickiem a Shanem.
I tutaj mamy kolejną różnicę, bowiem kto zajrzy do komiksu, ten będzie wiedział, że konflikt tych dwóch niegdyś przyjaciół zakończył się na długo przed przybyciem na farmę, dodajmy, że zgonem Shane’a. Twórcy w serialu postanowili dać tej postaci trochę więcej czasu, aby w pełni rozwinąć potencjał jaki w niej niewątpliwie drzemał. Shane jest zupełnym przeciwieństwem Ricka, który w dalszym ciągu jest idealistą, próbującym za wszelka cenę zachować człowieczeństwo swoje, jak i innych z grupy. Dla niego liczy się tylko przetrwanie za wszelką cenę, nawet ludzkiego życia.
Shane, w niesamowitej kreacji Jona Bernthala, jest jednocześnie czarnym charakterem, postacią tragiczną i niejednoznaczną. Z jednej strony to zagubiony twardziel do bólu zakochany w żonie przyjaciela, a z drugiej brutal, który upomina się o swoją, jak mu się wydaje, własność i któremu wydaje się, ze jego tok rozumowania jest jedynym słusznym. Warto w tym miejscu wspomnieć, że sam wątek romansu jest tutaj bardziej między Shane’m, a żoną Ricka – Lori jest tutaj bardziej złożony. W komiksie to była jedynie chwila zapomnienia, natomiast w serialu przerodziło się to w bardziej skomplikowaną zażyłość. Co więcej, konflikt na linii Rick-Shane jest dodatkowo zaogniony ciążą żony Ricka, Lori. W komiksie ciąża wyszła na jaw na chwilę po jego śmierci, aczkolwiek również tam nie było pewności, kto jest ojcem. Shane jest święcie przekonany, że kocha Lori i że to on jest ojcem dziecka, chociaż widz tak naprawdę patrząc na decyzje i działania, jakie podejmuje stawia sobie pytanie: czy w ogóle jest on w ogóle zdolny do uczuć wyższych. Jego troska o Lori to nic więcej jak upominanie się o swoją własność, a chęć zapewnienia bezpieczeństwa reszcie grupy, to zwykła żądza władzy i zadatki na dyktaturę. Serialowy Shane jest pierwsza postacią, którą tak naprawdę zmieniła się pod wpływem „nowego świata” i która tak naprawdę do niego pasuje, bo odrzuca zasady „tego starego”. Shane, zaraz obok Hershela, to bez wątpienia jedna z najważniejszych postaci w drugim sezonie, który w dodatku wyrasta na głównego antagonistę.
Drugi sezon „Żywych trupów” można podzielić na dwie części. Pierwsza to głównie wspomniany wątek zaginionej Sophii i postrzelenie Carla, co prowadzi widzów na farmę Greenów, gdzie z kolei wątek poszukiwań znajdzie dramatyczny koniec w niesamowitej scenie ze stodołą. W komiksie cała akcja ze stodołą nie była tak widowiskowa i emocjonująca, jak w serialu. Bardzo ciekawym posunięciem było zbudowanie wokół niej aury tajemniczości. Hershel w komiksowym pierwowzorze nie ukrywał przed swoimi gośćmi faktu na temat tego, kogo trzyma w stodole. W serialu jest to nieprzyjemny sekret, którego odkrycie stanowiło katalizator do bardzo dramatycznych i niezwykle angażujących emocjonalnie wydarzeń. Mowa oczywiście o odcinku „Pretty Much Dead Already”, kiedy to w ostatnich minutach epizodu ze stodoły wychodzi… A zresztą, lepiej zobaczyć to samemu.
Druga część sezonu to głównie uwypuklenie również wspomnianych konfliktów pomiędzy Rickiem i Shanem i ich wybuchowego końca. Konflikt między tymi dwiema postaciami, przewijał się już w od początku sezonu, jak i również serialu, jednak dopiero w ostatnich odcinkach znajduje on swoje ujście. To właśnie pod koniec drugiego sezonu Shane zmienia się radykalnie. Jedyne co nim kieruje to żądza krwi i chęć usunięcia jedynej przeszkody, która stoi mu na drodze do wszystkiego. Ważnym pionkiem w tej emocjonującej grze jest postać z „zewnątrz” – Randall, z jednej strony niepozorny chłopak, a z drugiej strony członek innej grupy, która może zagrozić spokojnej egzystencji bohaterów na farmie. To o jego duszę zdają się walczyć Rick i Shane, jednak to tylko pretekst aby wyrzucić sobie wzajemnie wszystkie oskarżenia, zarzuty, rozgoryczenia i rozczarowania. Tak było w genialnym „18 Miles Out” i tak skończyło się w genialnym „Beside the Dying Fire”. I to nie mogło się skończyć inaczej niż śmiercią jednego z nich.
ŻYWI, ALE NIEOBECNI
„Żywe trupy” jeszcze na kartach komiksu, czyli od początku swojego istnienia jawiły się jako dzieło ze świetnym procesem rozwoju postaci, ich przemian i… nieoczekiwanych zgonów. Pierwszy sezon, pomimo zaledwie sześciu odcinków, nie poskąpił czasu antenowego każdej postaci lub zaskakującego końca jej żywota, jak np. Jaqui czy Merle, kiedy jeszcze nie było pewne czy przeżył. Drugi sezon, z trzynastoma odcinkami, niestety cierpiał na pewien problem spychania niektórych bohaterów na dalszy plan i kompletny brak pomysłu dla zaznaczenia ich miejsca w serialu. Taki los spotkał właśnie T-Doga, który swój lepszy występ odnotował jedynie w pierwszy odcinku „What Lies Ahead”, a później jakby twórcy o nim zapomnieli. Drugą postacią jest jedna z córek Hershela – Beth . Mimo, że to latorośl jednej z najbardziej znaczących postaci drugiego sezonu, to nie dowiadujemy się o niej kompletnie niczego.
Pod koniec sezonu twórcy aby nieco zaciekawić widzów tą postacią wprowadzili ją w stan katatonii, zaraz po wydarzeniach przed stodołą i dokonali na niej nieudanej próby samobójczej. Warto tu również wspomnieć o Lori Grimes. Co prawda w dalszym ciągu była ona jedną z najważniejszych postaci w serialu i w całym sezonie, jednak nie można oprzeć się wrażeniu, że jej postać była prowadzona w jakiś mało logiczny sposób. Po pierwsze, jej bezsensowna wyprawa w „Triggerfinger” i po drugie jej zachowanie wobec Ricka, kiedy to najpierw sugeruje mu, aby wreszcie zakończył tą całą napiętą sprawę z Shane’m, a kiedy już jest po wszystkim (ostatni odcinek) to wygląda to tak jakby miała do niego o to pretensję. I warto tu również wspomnieć o tym, w jaki denerwujący sposób ta postać została zagrana przez Sarah Wayne Callies.
Mimo pewnego podobieństwa z komiksową Lori, zastanawiam się po dziś dzień, czy aby na pewno obsadzenie tej aktorki to był dobry wybór. Jednak największym zawodem było pozbycie się poczciwego Dale’a, który ginie wypatroszony przez żywego trupa. W ostatnich odcinkach z jego udziałem dało się odczuć osamotnienie tej postaci względem pozostałych, wynikającą z odmiennych poglądów zarówno na sprawę Shane’a i ważących się losów więzionego Randalla. Podobnie osamotniony co jego postać musiał się czuć sam aktor na planie zdjęciowym. Można bowiem odnieść wrażenie, że jego serialowa śmierć była podyktowana nieporozumieniami z producentami serialu. Aktor Jeffrey DeMunn, jako jedyny z całej obsady, do samego końca walczył o dobre imię i przywrócenie Franka Darabonta z powrotem do projektu. Zemsta producentów?
Żeby jednak nie było tyle marudzenia muszę wspomnieć o jaśniejszych punktach. Jednym z takich był niewątpliwie Norman Reedus i jego Daryl Dixon. Ta postać bez wątpienia wysunięta została na pierwszy plan, co został zresztą wyszczególnione w czołówce rozpoczynającej każdy odcinek. To on nie miał żadnych wpadek, kiepskich dialogów i scen; to on ukradł cały odcinek „Chupacabra”, w którym na chwilę pojawił się Michael Rooker. Ciekawie poprowadzoną postacią okazała się również Andrea, która okazała się być naprawdę twardą babką, choć momentami niezbyt chłodno potrafiącą ocenić sytuację.
Pomimo braku Franka Darabonta i kontrowersji z tym związanych, drugi sezon „Żywych trupów” to kawał dobrej telewizji. Fakt, że to właśnie wtedy odezwały się pierwsze głosy krytyki, jakoby serial zaczął nużyć, nie wpłynęły ostatecznie na moją ocenę końcową. Jestem w stanie zrozumieć krytykę, bowiem spokojnie można by skrócić sezon o kilka odcinków i prawdopodobnie nic by na tym nie stracił, a jedynie zyskał na dynamizmie. Dla mnie to niezwykle spójna, klimatyczna, głównie za sprawą malowniczego miejsca i pełna unoszącego się w powietrzu napięcia. Nie ma tutaj miejsca na sielankę. To nic, że farma względnie wydaje się być bezpiecznym miejscem, ale w koło rodzą się pytania, czy mogą zostać dłużej. Rodzą się sekrety, kłamstwa, niedopowiedzenia, różnice zdań i konflikty.
Ten sezon ma kilka naprawdę zapadających w pamięć odcinków, takich jak wielokrotnie wspominany „What Lies Ahead”, „Chupacabra”, „Pretty Much Dead Already” czy kończący sezon „Beside the Dying Fire”. Zwłaszcza ten ostatni z naprawdę wybuchową końcówką, którą internauci określili mianem Barnaggedonu i który jest zawiera jedną z najlepszych akcji z zombiakami w starym dobrym stylu rodem z „Nocy żywych trupów”. To naprawdę udany sezon i jeden z tych moich bardziej ulubionych.
CDN (wkrótce)