THE GIFTED: NAZNACZENI. Mutantów płacz za X-Menami – recenzja pierwszego sezonu
Czy serial, którego oglądalność z tygodnia na tydzień leci na łeb, na szyję, może być produkcją wartą kontynuacji? Najwidoczniej tak, choć droga do tego typu decyzji jest zazwyczaj bardzo kręta i niekoniecznie gwarantuje studiu happy end. The Gifted: Naznaczeni miało być kolejnym hitem 20th Century Fox, jednak po świetnym początku roku (Legion, Logan: Wolverine) postanowiono zupełnie zmienić kierunek rozwoju mutanckiego uniwersum, a mocno promowany tytuł okazał się tak przeciętny, że aż… dobry dla mas.
O jakość The Gifted: Naznaczonych obawiałem się już po zobaczeniu zwiastuna – po pierwszym odcinku część obaw okazała się bezpodstawna, lecz stopniowo wypływać zaczęły kolejne problemy. Serial uznałem za przeciętny, ale było w nim coś, co mimo wszystko sprawiało, że nie odpuściłem sobie jego oglądania. Czasem czułem się wręcz nagradzany za wytrwałość, gdy po kilku słabszych odcinkach pojawiał się lepszy, lecz chwilę później poziom ponownie pikował. Nierówności nie są tu jednak największym z mankamentów, a raczej pochodną licznych błędów podczas produkcji.
Podobne wpisy
Historia rodziny Struckerów, której głowa – Reed (Stephen Moyer) – ku chwale ojczyzny ściga zagrażających bezpieczeństwu ludności cywilnej mutantów, podczas gdy jego dzieci same zaczynają przejawiać nadludzkie zdolności, to idealny temat na antyrasistowski manifest. Dobrze pokazano tu kwestię perspektywy w postrzeganiu różniących poszczególne grupy społeczne problemów i wbrew pozorom nie jest to typowe bazowanie na poprawności politycznej, choć momentami serial zdaje się krzyczeć do widza “każdy inny, wszyscy równi”. Podstawą są tu jednak ocierające się o gatunek teen drama wzajemne stosunki rodziców-ludzi z ich dziećmi-mutantami, którzy razem trafiają w samo centrum wojny między ludźmi a mutantami.
W The Gifted poruszono wiele ciekawych wątków. Struktura fabuły jest różnorodna i zdaje się dobrym wstępem do rozpisania solidnego scenariusza. Tu jednak twórcy polegli na całej linii. Poziom poszczególnych odcinków zmienia się wręcz skokowo – seria od przeciętniaka potrafi doskoczyć do rangi solidnej historii, by tydzień później spaść do poziomu latynoskiej telenoweli. Akcja wielokrotnie staje w miejscu, jakby na siłę drążąc błahy temat lub krążąc wokół pewnych motywów w oczekiwaniu na lepsze pomysły scenarzystów, po czym (nie mniej siłowo) popychana jest dalej – często w sposób irracjonalny, ocierający się wręcz o absurd. Cierpią na tym przede wszystkim aktorzy, którzy mimo wszelkich starań nie są w stanie przeskoczyć kiepskiego prowadzenia i płytkich charakterystyk swoich postaci.
Do pewnego momentu każde pojawienie się na ekranie Coby’ego Bella – odtwórcy roli Jace’a Turnera, który dowodzi pościgami Sentinela za mutantami – kwitowałem śmiechem. Dawno nie widziałem tak fatalnie zarysowanego antagonisty, co zmieniło się dopiero w połowie sezonu, gdy ukazano źródło jego niechęci do odmieńców – zrobiono to w sposób banalny, ale lepsze to niż nic. Niesmak jednak pozostał. Na przeciwległym brzegu umieściłbym Amy Acker, która w roli Kate Strucker od początku do końca trzyma poziom. Reszta aktorów, zwłaszcza tych młodych, którzy w serialu wiodą prym, jest jednak wyraźnie zagubiona w kolejnych niedorzecznych scenariuszowych skrótach.
Serialowo-komiksowy świat bez X-Menów wciąż może robić wrażenie, co udowodnił Legion. Przy produkcji The Gifted: Naznaczonych podążono jednak inną drogą – tu nawet mutanci nie potrafią pozbyć się tęsknoty za organizacją profesora Charlesa Xaviera. Ich bezradność poraża na każdym kroku, co twórcy postanowili zamaskować smaczkami dla fanów komiksów. Przemycono naprawdę wiele nawiązań, które mogłyby chwycić, gdyby nie to, że nawet w ich przypadku postanowiono pójść na skróty, dowolnie mieszając tożsamości i ich komiksową genezę. Wszystko to sprawia, że serial jest co najwyżej przeciętny, ale dobrze trafia do masowego odbiorcy – w przeciwieństwie do Legionu jest bowiem zdecydowanie prostszy – i rzeczywiście można (a nawet trzeba) pochłonąć go bez zbędnej dociekliwości.
Bardzo rzadko zdarza mi się wyrażać nadzieję, że przeciętna produkcja okaże się lepsza w kolejnym sezonie. Życie jest zbyt krótkie, by marnować czas na kiepskie seriale – każdego roku powstaje ich tak wiele, że zazwyczaj zawód definitywnie kończy moją przygodę z danym tytułem – zwłaszcza gdy przed premierą twórcy pompowali balonik, a ten nie wytrzymał ciśnienia i zwyczajnie pękł. W przypadku The Gifted: Naznaczonych mam jednak dość mieszane uczucia… Zawód nie jest permanentny (albo mutanci przytrzymują strzępy balonika w całości dzięki swym umiejętnościom). Pewnie z czystym sumieniem nie poleciłbym tego serialu nikomu, ale uznając go za totalną porażkę, byłbym niesprawiedliwy.
Jeszcze przed finałem pierwszego sezonu podjęto decyzję, że serial będzie kontynuowany. Co więcej, produkcja ma wrócić do telewizji już za kilka miesięcy – prawdopodobnie jesienią tego roku. Okazuje się bowiem, że choć oglądalność nadawanej w 180 krajach serii systematycznie malała, i tak był to trzeci najchętniej oglądany program w ramówce Foxa, ale nie o problemach stacji tu mowa. Fakt, że The Gifted: Naznaczonych nie skasowano mimo zbliżania się do krawędzi z każdą kolejną niedorzeczną akcją, nie oznacza braku ofiar. Ostatecznie w przepaść zrzucono po prostu inny projekt, który został już zapowiedziany, ale najpewniej nigdy nie powstanie. W bratobójczej walce poległ Hellfire Club, którego wątek bardzo mocno lansowano w drugiej połowie pierwszej serii The Gifted, i zważywszy na rozwój sytuacji, nie wyobrażam sobie, by kolejny sezon nie kręcił się wokół odrodzenia tej złowrogiej organizacji. To chyba jedyne światełko w tunelu, dające nadzieję, że choć pierwsza odsłona serialu jest przeciętna do bólu, kolejne podejście może stanowić zupełnie nowy początek.
korekta: Kornelia Farynowska