search
REKLAMA
Od szeptu w krzyk

THE BORDERLANDS (2013). Kościół zły

Krzysztof Walecki

23 listopada 2018

REKLAMA

Drugi powód, dla którego kinowy debiut Goldnera jest podobny, a zarazem różni się od niedawnych horrorów o egzorcyzmach, jest bardziej oczywisty. Głównym przedmiotem badań trójki przyjezdnych jest nie tylko kościół jako miejsce, gdzie doszło do domniemanego cudu, ale przede wszystkim osoba księdza, których ich wezwał i który ów incydent nazywa cudem. Ojciec Crellick (Luke Neal) jest młody, zapalczywy i bezgranicznie wierzący w to, że sam Stwórca zaznaczył swoją obecność w kościele przez stukoty, samoczynne bicie dzwonu i spadające z ołtarza świeczniki. Deacon uważa, że ksiądz jest oszustem próbującym przekonać swoich parafian do częstszych wizyt w kościele, choć ostatecznie cały incydent raczej zraża okolicznych mieszkańców do wspólnej modlitwy, niż do niej zachęca. Jeśli jednak można w przypadku Crellicka mówić o opętaniu, to jest ono związane z jego wiarą w Boga. Ta jawi nam się jednak jako prawdziwa, co rodzi ciekawe pytanie o to, czy aby śledztwo głównych bohaterów nie uderza w to, czego starają się oni bronić. Zamiast pomóc w ustaleniu powodów niepokojącego incydentu, wolą oni skoncentrować swe siły na udowodnieniu winy księdza, którego sumienie jest czyste, choć zachowanie świadczy o pewnym fanatyzmie.

Scenariusz Goldnera zahacza o kwestie związane z obliczem współczesnego Kościoła, niechętnego potencjalnemu objawieniu, choć ani przez moment nie udaje, że chce być poważnym głosem w tym temacie. Zwłaszcza że wkrótce dochodzi do eskalacji – miejscowe nastolatki podpalają owcę pod chatą, w której mieszkają bohaterowie, ci odkrywają dziennik ostatniego proboszcza, ostrzegający ich przed pobytem w tym miejscu, a ojciec Crellick co noc modli się pod ołtarzem w iście upiornej atmosferze.

Podczas ostatnich trzydziestu minut film zamienia się już w pełnokrwisty horror, gdzie postaci częściej odwiedzają nawiedzony kościół po zachodzie słońca niż za dnia, a promienie ich latarek pokazują na tyle dużo, abyśmy to, czego nie widzimy, zastąpili własną wyobraźnią. Są tu sceny nieco banalne i przewidywalne, z odprawianiem obrzędu wypędzania złego ducha na czele, ale im bliżej finału, tym coraz mocniej boimy się tego, co bohaterowie zobaczą na końcu swej drogi. Ostatnie sceny są pod tym względem niezwykle efektywne, i choć nie przeraziły mnie tak, jak Kermode’a, z pewnością wprawiły w osłupienie.

Nie jest to film, który spodoba się wszystkim fanom gatunku – ma raczej powolne tempo, wszelkie przejawy ambicji sprowadza ostatecznie do teatru grozy, a ci którzy szukają nawet w horrorze odpowiedzi, odejdą z kwitkiem, gdyż finał prezentuje nam całkiem nieoczekiwane obrazy bez żadnego ich wyjaśnienia. Sposób jednak, w jaki reżyser radzi sobie z wybraną formą, jest godny podziwu, gdyż dzięki obrazom z licznych kamer, zmiennej perspektywie i bardzo dobremu montażowi po pewnym czasie przestałem myśleć o The Borderlands jako przedstawicielu found footage. Wciągnęła mnie historia, podobna w klimacie do klasycznych opowiadań grozy, w których śledztwo głównych bohaterów w miejscu zaskakująco niedzisiejszym prowadzi do przerażającego, nieludzkiego wręcz odkrycia. Nad całością unosi się duch takich autorów, jak H.P. Lovecraft, Algernon Blackwood oraz M.R. James, choć trudno tu mówić o jakichś konkretnych inspiracjach.

Podziękowania za ten wpis należą się Markowi Kermode’owi i mam nadzieję, że zainteresowani nie tylko znajdą możliwość obejrzenia The Borderlands (film można spokojnie zamówić przez brytyjski Amazon – koszt DVD i wysyłki jest niższy niż cena biletu do kina), ale i sprawdzą, co też brytyjski krytyk ma do powiedzenia w sprawie innych tytułów.

REKLAMA