THE BORDERLANDS (2013). Kościół zły
Jedną z przyjemności współczesnego kinomana jest wynajdywanie tytułów, o których nigdy by nie usłyszał, z pomocą internetu, a zwłaszcza dzięki recenzjom zagranicznych krytyków. Warto wiedzieć, kogo czytać i słuchać, zwłaszcza jeśli idzie o horror, gatunek wciąż traktowany przez wielu po macoszemu.
Obecnie moim numerem jeden jest Brytyjczyk Mark Kermode, krytyk “The Observera”, współprowadzący audycję radiową o kinie w BBC Radio 5 Live, której fragmenty video z recenzjami można bez problemu znaleźć na YouTubie. Nie tylko potrafi on precyzyjnie i wnikliwie ocenić wartość danego filmu w kilku zdaniach, ale umie również zainteresować swojego odbiorcę tytułem, który na pierwszy rzut oka może wydawać się mało atrakcyjny. Kermode mówi prostym językiem o złożoności dzieła, a gdy to mu się nie podoba, jest w stanie wykpić je w najzłośliwszy z możliwych sposobów. Nie zawsze się z nim zgadzam, ale nawet wtedy słuchanie i czytanie go to czysta przyjemność, a przede wszystkim lekcja całkiem innego spojrzenia na film. Anglik jest również wielkim miłośnikiem horroru, co sprawia, że tym bardziej cenię jego zdanie – jako człowieka, który kino grozy zna, szanuje i umie je oglądać (nieprzypadkowo za najlepszy film, jaki widział, uważa Egzorcystę). To właśnie dzięki niemu odkryłem wspaniałą ekranizację opowiadania M.R. Jamesa, Whistle and I’ll Come to You w reżyserii Jonathana Millera, doceniłem Robaka Williama Friedkina i zrozumiałem, że nie tylko ja lubię Zabójcze ciało Karyn Kusamy. To również Kermode zapoznał mnie z kompletnie nieznanym w Polsce horrorem The Borderlands.
Angielska wieś, a w niej dwóch miastowych przysłanych przez Watykan, aby zbadać tamtejszy kościółek. Gray (Robin Hill) jest technikiem, rozstawiającym i montującym sprzęt elektroniczny zarówno w świątyni, jak i w miejscu ich tymczasowego zamieszkania. Mężczyzna jest głośny, mało taktowny i pracuje nie z przekonania czy dlatego, że wierzy, lecz wyłącznie dla pieniędzy. Cały czas nosi na głowie kamerkę, która ma wszystko dokumentować, i usilnie stara się nauczyć tego samego swojego partnera, Deacona (Gordon Kennedy). Ten jest ponoć duchownym, choć na księdza nie wygląda – chodzi w cywilnym ubraniu, lubi wypić, a przede wszystkim wątpi. Wątpi w cuda, które bada, kwestionuje ich prawdziwość, doszukując się działań człowieka, nie zaś Boga. Kiedy obaj zostają wysłani, aby zdać raport na temat zjawiska mającego znamiona cudu, to właśnie niewierzący Gray bez wahania dostrzega działanie sił nadnaturalnych, a Deacon próbuje obalić tę teorię. Wkrótce tajemnicze i groźne incydenty zaczynają coraz mocniej wpływać na zmianę stanowiska tego drugiego, a rzekomo boska interwencja – jak chce ją widzieć lokalny ksiądz – przypomina bardziej ataki złego ducha.
Nakręcony w konwencji found footage brytyjski horror w reżyserii i według scenariusza Elliota Goldnera konstrukcją jest podobny do tych wszystkich filmów o egzorcyzmach, których w ciągu tej dekady był cały wysyp, choć nawiedzony nie jest tu człowiek, ale miejsce. Ponownie jednak przedstawiciele Kościoła zostają wysłani, aby zbadać alarmujący przypadek, i ponownie ich początkowy sceptycyzm zostaje zastąpiony przekonaniem o autentyczności sprawy. Tyle że w The Borderlands ten schemat jest zgrabnie zmodyfikowany przez dwie rzeczy.
Podobne wpisy
Po pierwsze, główni bohaterowie w ogóle nie przypominają „ludzi Boga”, nawet gdy dołącza do nich nadzorujący sprawę ksiądz Mark (Aidan McArdle), którego biurokratyczna natura uniemożliwia zgłębienie problemu. Interakcje między całą trójką są przez pewien czas nawet ciekawsze od powodu, dla którego przyjechali (podczas ceremonii chrztu miało dojść do boskiej interwencji, co zostało udokumentowane na nagraniu). Ale Deacon z miejsca stara się podważyć rzekomą cudowność, nauczony gorzkim doświadczeniem jednej z wcześniejszych spraw, a Mark – wiedząc o tamtym przypadku – jest bardziej zainteresowany wytykaniem błędów koledze i trzymaniem go w cuglach niż rzetelną oceną sytuacji. Gray natomiast wysnuwa wnioski o autentyczności, zanim jeszcze rozpocznie się śledztwo, co czyni z niego mało wiarygodną stronę. Potwierdzenie otrzymujemy w jednej ze scen, kiedy kamera na głowie technika wyłapuje coś, czego on sam nie widzi, bo zajęty jest samym sobą. Na przypadkowym nagrobku, który chwilę wcześniej Gray zauważył, widnieje jego imię i nazwisko, po kilku sekundach zaś personalia znikają, zastąpione innymi. Mamy już wtedy pewność, że to, co dzieje się na ekranie, jest jak najbardziej prawdziwe, ale wcale nie czyni to Graya najmądrzejszym z bohaterów.