search
REKLAMA
Zestawienie

TANK YOU! – czyli 16 KOZACKICH SCEN Z CZOŁGAMI!

Rafał Donica

1 marca 2019

REKLAMA

5. Indiana Jones i ostatnia krucjata (reż. Steven Spielberg, 1989 r.)

Steven Spielberg w każdej odsłonie trylogii Indiany Jonesa (czwórka się nie liczy, bo czwórka w ogóle się nie liczy) umieszczał scenę walki związaną ściśle z urządzeniem, które… się kręci lub toczy. W Poszukiwaczach zaginionej Arki była bójka przy samolocie i pościg za ciężarówką, w Świątyni Zagłady bójka przy walcu do miażdżenia kamieni (notabene z tym samym aktorem co w Poszukiwaczach…) i pościg wagonikami, natomiast w Ostatniej krucjacie bójka przy śrubie okrętowej oraz wielka draka w niemieckim czołgu. Spielberg wycisnął chyba z tego stalowego potwora wszystko, co się dało. Indiana wisiał na jego lufie rozerwanej wystrzałem po zatkaniu jej kamieniem, z działka głównego wystrzelono nadziany nań samochód (patrz rycina powyżej), po wnętrzu kabiny rykoszetowała zbłąkana kula, a gąsienice posłużyły za element dramaturgiczny, gdy Sean Connery był z jednej strony usilnie wciągany przez jedną z nich, chcącą zapodać go pod czołg, a z drugiej trzymany przez Indianę za nogę za pomocą bicza. Cała akcja kończyła się zaś potężnym upadkiem metalowego bydlaka w przepaść, aż mu wieżyczka spadła. A dowódcy czołgu czapka.

4. GoldenEye (reż. Martin Campbell, 1995 r.)

W historii filmów o agencie 007 mogliśmy oglądać wiele przegiętych i niekiedy absurdalnie głupich scen, w stylu kapelusza przecinającego stal, zjazdu po śniegu w futerale po wiolonczeli czy amerykańskiej ciężarówki składającej się w pół po wciśnięciu gazu w podłogę. Na ich tle rajd czołgiem po Petersburgu w GoldenEye to szczyt realizmu, niemal dokument. Jest mocne wejście, czyli Bond widowiskowo wyskakujący czołgiem przez mur, aż mu się nawet fryzura nie poruszyła, jest drift na asfalcie, demolka miasta i sianie postrachu wśród innych uczestników ruchu, jadących zgodnie z przepisami. Szalony pościg wagi ciężkiej kończy się rozwaleniem pomnika i dalszą jazdą z jego fragmentem na wieżyczce (to akurat mogli sobie darować – średnio fajny motyw). A całe to drogowe piractwo, brawura i niedostosowanie warunków na drodze do wagi pojazdu, bo Bondowi wpadła w oko… dziewczyna Bonda.

3. Szeregowiec Ryan (reż. Steven Spielberg, 1998 r.)

Zapewne każdy z was, słysząc w jednym zdaniu “Szeregowiec Ryan i czołg”, od razu ma przed oczami scenę wizytówkę filmu Spielberga, w której ranny i zrezygnowany Tom Hanks, bezcelowo i jakby już od niechcenia, strzela do niemieckiego Tygrysa ze zwykłego pistoletu. Ten nagle eksploduje i wraz z bohaterem Hanksa przez ułamek sekundy myślimy, że Spielberg nakręcił najbardziej naciąganą scenę w historii kina wojennego i zepsuł swój tak realistyczny dotąd film. Oczywiście po ułamku sekundy zza płonącego Shermana wyłaniał się P-51, stojący za tą spektakularną egzekucją. W efekcie powstała scena widowiskowa, szarpiąca nerwy, zaskakująca, pokazująca ludzki hart ducha i walkę do samego końca, finalnie przyprawiając widzów o radosny uśmieszek satysfakcji na twarzy, że tak fajnie ubito niemiecki czołg.

2. Hulk (reż. Ang Lee, 2003 r.)

Hulk vs czołgi na pustyni to sekwencja, dla której regularnie wracam do tego bądź co bądź średnio udanego filmu Anga Lee. Czego tu nie ma, a raczej co jest, a jest rzut Abramsem na odległość, w klasycznym stylu rzutu młotem, technicznie bez zarzutu i bez spalonego. Potem Hulk wyrywa wieżyczkę, z której najpierw niczym jakieś robaczki, wytrząsa załogę, aby za chwilę użyć jej (wieżyczki, nie załogi) jako tarczy, by osłonić się przed nadlatującym pociskiem. Następnie zielona personifikacja wkurwu rozwala jednego Abramsa kawałkiem drugiego. Cała ta nierówna walka (wojsko wysłało na Hulka zaledwie 4 sztuki Abramsa) kończy się humorystycznym motywem z lufą, którą Hulk wygina tak, że jej wylot zagląda do kabiny, wprost w oczy jednego z żołnierzy. Hulk do dziś pozostaje jedynym filmem, w którym ktoś rozprawił się z czterema czołgami szybciej niż z trzema psami, i jedynym filmem, w którym ktoś nap…alał czołg czołgiem.

1. Żywe trupy (S01 E1, reż. Frank Darabont, 2010 r.)

Zestawienie bezapelacyjnie wygrywa czołg, który… nie robi kompletnie nic, nie jedzie, nie strzela, silnik nie pracuje, i samym tym milczącym byciem, trwaniem w bezruchu na środku ulicy, tworzy niesamowitą atmosferę zagrożenia, beznadziei, stanowiąc synekdochę apokalipsy przetaczającej się przez świat. Finałowa sekwencja z pilota serialu Żywe trupy zrobiła na mnie tak kolosalne wrażenie, że trzymała moją uwagę przy serialu przez kolejne 6 i pół sezonu, zanim zorientowałem się, że potem była już tylko równia pochyła. Co ja mówię równia, to był zjazd po rurze, tak szybko spadał poziom serialu, szczególnie po śmierci wiecie kogo. Ale co się dziwić, wszak tylko ten właśnie pierwszy odcinek wyreżyserował mistrz Frank Darabont, twórca Skazanych na Shawshank i Zielonej mili. Sekwencja z czołgiem jest iście epicka, choć wiem, że tego słowa nie należy używać, jak chcemy opisać coś o wielkim rozmachu. Ale co mam niby napisać, że iście… rozmachana? Ale do rzeczy.

Opuszczona metropolia, na środku ulicy stoi on: M1 Abrams, i Rick wjeżdża na koniu, cały na biało… wróć, Rick po prostu wjeżdża na koniu. A potem napięcie stopniowo rośnie – Rick spada z konia i ucieka przed trupami pod czołg, gdzie z obydwu stron próbują dopaść go umarlaki – klaustrofobiczny koszmar. Zrezygnowany niemal popełnia samobójstwo, ale ostatnim kątem oka dostrzega otwarty właz i dostaje się do wnętrza stalowego schronu. Tam znajduje trupa (żywego oczywiście), któremu ładuje kulkę w głowę, a że wnętrze czołgu to zbyt mała przestrzeń, aby huk i energia wystrzału rozeszły się po kościach, rozchodzą się po uszach i głowie wstrząśniętego tym faktem Ricka.

Niesamowitego klimatu tej całej sekwencji dopełnia głos niespodziewanie odzywający się z pokładowej radiostacji (Hej, ty w czołgu…) i jedno z najbardziej kozackich ujęć, jakie widziały moje oczy, czyli oddalająca się kamera z lotu ptaka (ciekawe, czy ptak oddał potem kamerę), pokazująca czołg otoczony przez żywe trupy i drugą grupkę zombiaków skupioną na dojadaniu konia. Szkoda, że Walking Dead w kolejnych odcinkach i sezonach nie stał się czymś tak spektakularnym i trzymającym w napięciu, co z pomocą zaledwie jednego czołgu obiecał mi Darabont w finale pierwszego epizodu. Producenci Żywych trupów oszukali mnie, jak ten sprzedawca odkurzaczy, co to na prezentacji tak pięknie zbierał brud z dywanów, trzepał je, prał, czesał i utulał do snu, a potem okazało się, że trzeba w tym cholerstwie za każdym razem zmieniać wodę i czyścić zbiornik.

Rafał Donica

Rafał Donica

Od chwili obejrzenia "Łowcy androidów” pasjonat kina (uwielbia "Akirę”, "Drive”, "Ucieczkę z Nowego Jorku", "Północ, północny zachód", i niedocenioną "Nienawistną ósemkę”). Wielbiciel Szekspira, Lema i literatury rosyjskiej (Bułhakow, Tołstoj i Dostojewski ponad wszystko). Ukończył studia w Wyższej Szkole Dziennikarstwa im. Melchiora Wańkowicza w Warszawie na kierunku realizacji filmowo-telewizyjnej. Autor książki "Frankenstein 100 lat w kinie". Założyciel, i w latach 1999 – 2012 redaktor naczelny portalu FILM.ORG.PL. Współpracownik miesięczników CINEMA oraz FILM, publikował w Newsweek Polska, CKM i kwartalniku LŚNIENIE. Od 2016 roku zawodowo zajmuje się fotografią reportażową.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA