SZYBKA PIĄTKA #18. Filmy, które znacząco straciły z kolejnymi seansami

Krzysztof Połaski
1. Grease – i po co ja przypominałem sobie ten film po tylu latach? Cały czar prysnął, bo to po prostu banalna fabuła z mnóstwem bezpłciowych, niepotrzebnych i nijakich scen. I pomyśleć, że cała kultowość Grease została zbudowana tylko na trzech świetnych scenach, w których wykonywane są kompozycje „Summer Nights”, „Greased Lightning” oraz „You’re the One That I Want”. Ja rozumiem, że piękna Olivia Newton-John, że przystojny John Travolta, ale ja już tego nie kupuję. Chociaż być może tak mówię, ponieważ zawsze wolałem „Gorączkę sobotniej nocy”.
2. Sala samobójców – pamiętam swoje emocje po wyjściu z kina, gdy pierwszy raz zobaczyłem debiutanckie dzieło Jana Komasy. Byłem pod ogromnym wrażeniem, te zdjęcia, ci aktorzy, pierwszy taki polski film od wielu lat, och, ach! Jednak trochę czasu minęło, przyszły kolejne projekcje tego obrazu i nagle zacząłem dostrzegać pewne mankamenty. Ale spokojnie, nie są one tak duże, abym przestał uważać ten film za jeden z najciekawszych w ostatnich latach na polskim „podwórku”. Jan Komasa pokazał, że potrafi namieszać w rodzimej kinematografii.
3. Zack i Miri kręcą porno – uwielbiam Kevina Smitha, jego specyficzne spojrzenie na świat i jeszcze bardziej specyficzne poczucie humoru. Filmy należące do „Kronik New Jersey” mógłbym oglądać niezliczoną ilość razy (oprócz Dogmy, do której wciąż nie mogę się przekonać), a do tego podobała mi się nawet ckliwa i banalna Dziewczyna z Jersey. Zack i Miri również mają swój urok, lecz niestety zanika on po pierwszym seansie, to zwyczajnie jednorazowy film. Niby śmiesznie, niby fajnie, jednak nie jest to już ten Kevin Smith co kiedyś, gdzieś stracił swój „pazur”. Myślę, że nie bez powodu zakończyłem przygodę z filmografią Kevina Smitha właśnie po tym obrazie.
4. Taxi – jakoś nigdy nie byłem wielkim miłośnikiem tego filmu, lecz gdybym powiedział, że mi się na początku nie podobał, to bym skłamał. Fabuła nie jest zbytnio wymagająca, ot typowy buddy movie, tyle że po francusku. Po latach i kolejnych częściach Taxi przyszła refleksja, że ten cykl nie ma kompletnie nic do zaoferowania. W dodatku wątki ze wszystkich części mi się pomieszały, a jedyne, co pamiętam, to biały Peugeot 406, który prawie transformuje się w Megazorda oraz wiecznie niezaspokojona seksualnie Marion Cotillard. Wybaczcie, jednak pojadę autobusem.
5. Wieczny student – zawsze lubiłem amerykańskie komedie, w których areną działania bohaterów są szkoły średnie albo studia, i Van Wilder doskonale się w ten schemat wpisywał. Jednak młodzieńcze lata minęły, zamiłowanie do lekkich komedii ze studentami z bractw w tle co prawda pozostało, z tą różnicą, że „Wiecznego studenta” już dawno wykreśliłem z listy filmów, które chętnie obejrzę. To po prostu słaby obraz, a nieudolne aktorstwo duetu Ryan Reynolds & Tara Reid powinno być przestrogą dla wszystkich reżyserów obsady. Za jedyny plus można uznać postać wykreowaną przez Kala Penna i być może dlatego wolę sequel, który oczywiście również jest złym filmem, lecz łączy ze sobą urok Penna, ładną buzię Lauren Cohan i specyficzny klimat Wielkiej Brytanii.
Rafał Oświeciński
1. Lista Schindlera – umieszczając na pierwszym miejscu znakomity film nie chcę przez to powiedzieć, że wbrew zdrowemu rozsądkowi już go nie lubię. Otóż cenię bardzo, ale już nie tak, jak w dniu premiery, kiedy w wieku lat 13 zobaczyłem coś, co wstrząsnęło dogłębnie. Bo z czasem, głównie po lekturach wspomnień Borowskiego, Nałkowskiej, Krall, Kertesza, a także po obejrzeniu Pianisty Romana Polańskiego, film Spielberga okazuje się być bardzo hollywoodzki: igra z łatwymi emocjami, chwyta za serce zbyt śmiało, żeruje na sentymentalizmie, bawi się kliszami, melodramatyzmem. Oczywiście, jest przy tym oryginalny – forma jest piękna – lecz nie uderza tak mocno, jak literatura Holocaustu czy beznamiętnie opowiedziana historia antybohatera-Szpilmana.
2. Ogniem i mieczem – po raz pierwszy chyba tak świadome obcowanie ze spektakularnym i efektownym kinem made in Poland. Nowoczesny montaż, feeria efektów specjalnych, dynamiczna narracja, ajjj… Kolejne seanse boleśnie zweryfikowały pierwsze wrażenia – strasznie to wszystko toporne, do bólu efekciarskie, ale i dość tanie w wykonaniu. I ta taniość prosto z B-klasowego dziełka wyziera z wielu kadrów, nie da się jej ukryć za piękną maską.
3. Harry Potter i kamień filozoficzny – widać wyraźnie, że to dopiero testowanie nowej franczyzy. Owszem, intrygujące, mające osobliwe właściwości i wielki potencjał – w momencie premiery trudno było narzekać, bo to, co było, nie było złe. Dalekie od doskonałości, ale najzupełniej strawne. Jakość jedynki (i poniekąd dwójki) brutalnie zweryfikowały kolejne części – zdecydowanie bardziej spektakularne, spójne, ciekawsze i lepiej zagrane.
4. 300 – to w dalszym ciągu mokry sen każdego faceta naładowanego po brzegi testosteronem, lecz z czasem, czyli kolejnymi seansami, kiedy emocje chowają się za rozsądkiem, widać niezwykłą miałkość tej historii i niesamowite, przegięte efekciarstwo. To w dalszym ciągu bardzo dobre kino, jedyne w swoim rodzaju, ale podnieta już nie ta.
5. Drzewo życia – pierwszy seans to niewątpliwy zachwyt zarówno formą, jak i treścią. Drugi seans to powtórny opad szczęki pod wpływem zdjęć Lubezkiego, ale treść już mnie zmęczyła. Pretensjonalne i nachalne – choć mówione często szeptem, za pomocą niewielu słów, to jakby wykrzyczane. Boję się – przyznaję z bólem – że wpływ na odbiór mógł mieć kiczowaty “To the wonder”, którym Malick doprowadził do ekstremum filozoficzną kontemplację. Pojawia się więc obawa, czy nie przegiął już przy “Drzewie życia” – tego typu natrętna myśl wciąż mi towarzyszyła podczas kolejnego seansu. Wiem, niesprawiedliwe, ale cóż poradzić…