REKLAMA
Ranking
Filmy, po których NIE MOGLIŚMY ZASNĄĆ

REKLAMA
SZYBKA PIĄTKA #123.
Dzisiejszą odsłonę naszego cyklu poświęcamy tym filmom, które z różnych powodów sprawiły, że w noc po seansie mieliśmy problemy ze spokojnym zaśnięciem, stale rozpamiętując obrazy, których doświadczyliśmy. Swoje typy przedstawia czwórka redaktorów. Zapraszamy do nadsyłania własnych propozycji!
Odys Korczyński
- Funny Games (1997), reż. Michael Haneke – Film, przez który przemoc rodzi się w głowie, u samego jej źródła. Ten psychologiczny eksperyment Hanekego powiódł się doskonale. Podczas seansu czułem się jak bezradna ofiara poczynań zwyrodniałych sprawców – młodych, delikatnych, a tak zgniłych. A może nie była to żadna moralna zgnilizna, a nasz instynkt, tylko odarty z kultury?
- Królestwo (1994), reż. Lars von Trier – Cała ta historia ma jakiś taki złowrogi klimat. Narratorzy z zespołem Downa, hipochondryczka z parestezjami, Stig Helmer podkreślający wyższość swojej szwedzkiej kupy nad wszelkim duńskim kałem i siły nadprzyrodzone, demony gnieżdżące się w szpitalu. Doprawdy ciężko nie myśleć o tym chorym świecie i chorej na równi z pacjentami służbie zdrowia.
- Pianistka (2001), reż. Michael Haneke – Wystarczy jedna scena, żeby zapamiętać film na całe życie. Główna bohaterka okalecza swoje narządy płciowe w ubikacji za pomocą żyletek. Czerpie z tego ambiwalentną przyjemność, strasząc widza, że i on do tego jest zdolny. Taki jest Haneke. Bawi się naszymi instynktami i potrzebami aż do granic szaleństwa.
- Pod osłoną nieba (2001), reż. Bernardo Bertolucci – Nie można zasnąć, gdy uświadomimy sobie, że wszystko w życiu zdarza się tylko określoną ilość razy. W jednej z ostatnich scen słowa te wypowiada sam Paul Bowles. Zadziwiające, jak skłonni jesteśmy sądzić, że niektóre doświadczenia spotykają nas o wiele częściej. A tu jednak nie. Niektóre zapewne już przegapiliśmy, a były takie wartościowe.
- Srpski film (2010), reż. Srdjan Spasojević – Reżyser zrobił wszystko, żeby widz wytrwał do koszmarnego finału. Nie można po nim zasnąć, bo czuje się okropność i radykalne wynaturzenie tej sytuacji. Nie zdradzę jej tu. Niech każdy, kto się zdecyduje obejrzeć ten film, sam jej doświadczy, spróbuje się odnaleźć w serbskiej paranoi gwałtu. Paradoksalnie to doświadczenie wielu rzeczy uczy.
Mikołaj Lewalski
- Ukryty wymiar (1997), reż. Paul W.S. Anderson – To film, który zapewnił mi niemałą traumę w wieku sześciu lat, gdy oglądałem go zza salonowej kanapy, ukryty przed tatą i wujkiem, którzy byli tak pochłonięci seansem, że nie wpadli na to, by mnie przegonić do pokoju. Piekielne wizje wydarzeń na Event Horizon nie były jednak tym, co przeraziło mnie najbardziej – to koszmarna degeneracja bohatera granego przez Sama Neilla wyrządziła mi największą krzywdę. Alan Grant z Parku Jurajskiego był w tamtych czasach moim ukochanym idolem, więc nic dziwnego, że tak trudno było mi patrzeć, jak Neill wydrapuje sobie oczy w Ukrytym wymiarze.
- Zejście (2005), reż. Neil Marshall – 13-letni Mikołaj, druga w nocy, seans na strychu i mocarne kino domowe. W tych okolicznościach Zejście sprawiło, że dosłownie bałem się swojego cienia, spodziewając się, że wyskoczy z niego przerażające monstrum z filmu. W thrillerach i horrorach od zawsze najbardziej przerażał mnie człowiek i jego zdegenerowane wariacje, nic dziwnego więc, że żyjące w mroku krwiożercze abominacje na długi czas uniemożliwiły mi komfortowe zasypianie. Bezsilność bohaterek i wszechobecna w filmie klaustrofobia także zrobiły swoje.
- Piekielna głębia (1999), reż. Renny Harlin – Kolejny film, który obejrzałem jako gówniarz i szybko tego pożałowałem. Rekiny przerażały mnie od najmłodszych lat, a niezwykle brutalne, zakrawające o gore zgony w Piekielnej głębi mocno wryły się w moją szczenięcą psychikę. Przez jakiś czas po tym seansie nie mogłem pozbyć się irracjonalnego lęku przed rekinami grasującymi w moim pokoju (zdaję sobie sprawę z tego, jak niedorzecznie to brzmi) i spałem przytulony do ściany – nogi leżące na krawędzi łóżka w moim mniemaniu prosiły się o odgryzienie.
- Full Metal Jacket (1987), reż. Stanley Kubrick – Wojenne arcydzieło Stanleya Kubricka należy do tych filmów, które obejrzałem raz, uznałem za świetne i stwierdziłem, że nie chcę ich oglądać ponownie przez przynajmniej dekadę (jeśli w ogóle). Cały wątek rekruta poniewieranego przez dowódcę i kolegów z oddziału poruszył mnie i przeraził do głębi, a jego potworna kulminacja do dziś jeży mi włos na karku. Obłąkana mina Vincenta D’Onofrio siedzącego w pogrążonej w mroku łazience przez kilka nocy utrudniała mi zaśnięcie.
- Dziedzictwo. Hereditary (2018), reż. Ari Aster – (Spoilery!) Choć Midsommar. W biały dzień wzbudził we mnie potężny niepokój, to poprzednie dzieło Astera zapewniło mi kompletną emocjonalną rozsypkę. To przede wszystkim wina wątku Charlie i koszmarnego wypadku zakończonego szokującą dekapitacją. Mając młodszą siostrę i będąc w podobnym wieku, co bohater grany przez Alexa Wolffa, nie mogłem sobie nie wyobrażać siebie na jego miejscu, co dosłownie przyprawiało mnie o dreszcze. Rozrywające serce wrzaski Toni Collette oraz ujęcie zmasakrowanej i konsumowanej przez mrówki głowy dziewczynki długo towarzyszyły mi, ilekroć zamykałem oczy przed snem.
REKLAMA