Sztuczne światy – HAPPY FEET: TUPOT MAŁYCH STÓP
Nie wiem, czy któryś z czytelników podziela ze mną taką opinię, ale Happy Feet. Tupot małych stóp na pierwszy rzut oka przysparza sporo wątpliwości. Abstrahuję nawet od faktu, że polski rozbudowany tytuł generuje ich jeszcze więcej. Połączenie śpiewu i tańca z pingwinami nie jest dla mnie oznaką wyjątkowej pomysłowości, ale symbolem jej wyczerpania. Nawet w wypadku kina animowanego, które przez swoją formę jest domyślnie oderwane od świata “tu i teraz” oraz od powszechnego jego doświadczania. Animacja zawsze jest reprezentacją, zdeformowanym odbiciem, wyobrażeniem. Napełnia się fikcją jak balon gorącym powietrzem i wznosi się w górę. Nigdy nie stąpa po ziemi.
Animacja jak żadna inna filmowa konwencja otwarta jest na wszelakiego rodzaju dziwactwa, zachwiania fizyki i logiki, liczne absurdy i uproszczenia, przekuwając je przecież tak często w swój największy atut. Mimo to tańczący pingwin nie mieści mi się w tych kategoriach. Dostrzegam w tym głównie marketingowy chwyt. Tańczenie jest super, a pingwiny cieszą się ogromną sympatią, więc razem jeszcze piękniej się sprzedadzą. To dla mnie koślawe i zrobione na siłę połączenie niepasujących do siebie porządków, odległych światów. Dodatkowo wzmacniane poczuciem przypadkowości w ich doborze. Wszystko to budziło pewne uprzedzenia. Jak to niejednokrotnie jednak bywa z wielkimi filmami, ich początkowa obcość i podejrzana dziwność przemienia się w wyróżnik wysokiej jakości. Dzięki temu niektóre produkcje stają się szczególne i wyjątkowe. Happy Feet właśnie takie jest.
Mambo jest młodym pingwinem królewskim. Jak przekonuje nas przebojowe intro, śpiew jest absolutnie kluczowym aspektem ich życia. W ten sposób jednoczą się, wiążą się w pary i przedłużają gatunek. Każdy z pingwinów ma swoją, indywidualną piosenkę. Symbol jego osobowości i temperamentu. To ponadto umiejętność, którą trzeba szkolić i pielęgnować. Wtedy wyrasta się na pełnoprawnego członka pingwiniej społeczności. Mambo, jako absolutny wyjątek, niestety śpiewać nie potrafi. Doskonały jest natomiast w tańczeniu, niezrozumiałym dla jego rówieśników, budzącym wstyd u ojca i oburzenie wśród konserwatywnej starszyzny. To wszystko nieszczęśliwie zbiega się z drastycznym spadkiem liczby ryb w morzu. Mambo zostaje uznany za sprawcę tego stanu rzeczy i następnie wygnany. Jego silny charakter nie pozwala mu jednak na zwątpienie w siebie. Postanawia dowiedzieć się, co odpowiedzialne jest za niedostatek pożywienia. Decyduje się na bohaterską podróż w nieznane. Do momentu, aż nie uzyska odpowiedzi.
Reżyser, George Miller, nadaje tej historii rozmach. Liczne plany totalne. Latająca, krążąca nad głowami bohaterów wirtualna kamera, zaznaczanie skali trudności przez kontrastowanie drobnych, powolnych postaci na tle majestatycznych obiektów otoczenia może przypominać techniki znane z Władcy Pierścieni. Z późniejszym o kilka lat genialnym Mad Maxem: Na drodze gniewu łączy Happy Feet inscenizacja scen akcji. Centralne lokowanie postaci w kadrze, gwałtowny, ale bardzo czytelny montaż i płynnie prowadzona kamera od razu sygnalizują, kto za nie odpowiada. Happy Feet to wizualna uczta, bardzo angażująca i żywa na wielu planach. Mimo że praktycznie cały czas tło stanowi jednolicie biały śnieg.
Animacja Warner Bros. wychodzi od prostego, bajkowego motywu – pingwina, który chciał tańczyć, a nie śpiewać – ale wraz z upływem kolejnych minut Happy Feet poważnieje. Postać Mambo można czytać jako niechcianego w zdrowym społeczeństwie inwalidę. Jednostkę, która będąc po prostu inną, stwarza zagrożenie dla stabilnego, wymagającego poddaństwa systemu – porządku dyktowanego przez utrwaloną hierarchię i wiekowe rytuału. Nieprzygotowane na jakąkolwiek zmianę, nie mówiąc nawet o rewolucji. A jej zwiastunem jest postawa Mambo.
Happy Feet wykracza również poza ramy gatunkowego kina przygodowego, zbliżając się chwilami do kina science fiction. Zrobionego jednak na opak. Z perspektywy pingwinów to ludzie jawią się jako przybysze z odległej planety. Wprowadzani są oni do filmu bardzo oszczędnie, ale zawsze otoczeni są tajemnicą, wręcz mistycyzmem. W takim klimacie utrzymane są dwie fantastyczne sceny.
W pierwszej z nich przez zamarznięte morze przedziera się potężny, owiany mgłą majestatyczny lodołamacz. Zabrzmi to paradoksalnie, ale to prawdziwe lądowanie człowieka na Ziemi. To drastyczne wkroczenie w świat Mambo, wymykające się jego umiejętnościom poznania. Druga scena rozgrywa się w oceanarium, do którego trafia główny bohater. W tej sekwencji dochodzi w do interesującego odwrócenia ról. Narracja proponuje szczególną perspektywę. Zainteresowania nie mają wzbudzać przetrzymywane pingwiny, ale prześwitujące przez szybę twarze obserwujących je ludzi. Ta scena na swój sposób krępuje. Proponuje niewygodne, ale jednocześnie intrygujące spojrzenie. Człowiek jawi się w niej jako nieznany, tajemniczy okaz z zaświatów.
Film George’a Millera ma znacznie większe ambicje od postawienie tezy o konieczności ochrony środowiska. Tę animację można czytać na kilka innych sposobów. Czy to odwrócenie reguł filmowego gatunku, alegorie społecznych konfliktów czy historię o narodzinach bohatera. To wielowątkowe kino, o epickich ambicjach. Zanim wybrzmią finalne ekologiczne tony Happy Feet, Mambo przebywa bardzo daleką drogę. Myślę, że nieprzypadkowo dubbingujący go Elijah Wood mógł być z tej podróży nie mniej dumny niż po wycieńczającej wyprawie do Mordoru.