search
REKLAMA
Sztuczne światy

Sztuczne światy – PLANETA SKARBÓW

Jakub Piwoński

6 listopada 2017

REKLAMA

Dla wielu może jest to oczywiste, ale raz jeszcze warto to podkreślić – Walt Disney Pictures, jedna z najbardziej prominentnych wytwórni filmowych w historii branży, w produkowanej treści nigdy nie wyróżniała się specjalną oryginalnością. Do mistrzostwa bowiem opanowała trudną sztukę wykorzystywania raz wybrzmiałych w kulturze tekstów – baśni, legend lub powieści – i przetwarzania ich na nową, rześką modłę.  

Nie inaczej jest z Planetą skarbów, filmem animowanym autorstwa Johna Muskera i Rona Clementsa. Napisany przez nich scenariusz powstał na bazie Wyspy skarbów, słynnej powieści przygodowej Roberta Louisa Stevensona wydanej w 1883 roku. Książka, będąca pierwowzorem wszelkich opowieści o piratach, popularyzowała w kulturze ich wizerunek, wykorzystując do tego modelowy przykład Długiego Johna Silvera. Choć dzieło Stevensona było już kilkanaście razy ekranizowane, to jednak trudno uznać nakręconą w 2002 Planetę skarbów za przykład, który w tym gronie realizuje typowe i zgodne z oryginalną wizją założenia. A jest to podstawowa zaleta filmu.

Nie jest nic pierwowzorowi dłużna, gdyż tworzy własny, niezwykle bogaty i frapujący świat. Nie o porównania zatem w tym wypadku chodzi, a o zachwyt nad adaptatorską odwagą, która zamiast odtwarzać, twórczo przetwarza. To, co bowiem było dla Stevensona powieścią przygodową o charakterze marynistycznym, dla Muskera i Clementsa stało się science fiction, a dokładniej space operą – biorąc pod uwagę sposób narracji – lub steampunkiem – biorąc pod uwagę stylistykę. Dlatego wiele zachwytów można roztoczyć wokół tego, jaki Musker i Clement mieli pomysł na opowiedzenie tej samej historii od nowa. Tak na przykład ręcznie rysowane projekty statków oraz poszczególnych lokacji prezentują się wybornie, czuć w nich powiew niesamowitości, co w wypadku odbioru fantastyki ma niebagatelne znaczenie.

Mnie jednak najbardziej zaintrygowało to, co płynie z samej opowieści. W swym skrótowym i luźnym podejściu do oryginału Stevensona wyjątkowo dobrze udało się filmowi oddać założenia znanego w kulturze mitu zagubionego chłopca odtrąconego przez ojca, a co za tym idzie, żyjącego w przekonaniu o własnej beznadziejności. I tak bowiem poznajemy Jima Hawkinsa, nastolatka, który nie potrafi znaleźć swojego miejsca w życiu, stanowiąc dla swej samotnej matki głównie utrapienie. Wszystko jednak ma zmienić się z chwilą, gdy w ręce chłopaka trafia mapa, która ma prowadzić do legendarnej planety skarbów. Nie zastanawiając się długo, wraz załogą statku R.L.S. Legacy decyduje się odbyć niezwykłą, międzygwiezdną podróż ku fascynującemu, tajemniczemu celowi.

Co najmniej pod kilkoma względami Planeta skarbów jest zatem bardzo nietypowym filmem Disneya. Nie znajdziemy w nim bowiem wątku miłosnego toczącego się wokół postaci głównej. Nie znajdziemy w nim także encyklopedycznego przykładu czarnego charakteru, gdyż za takiego trudno uznać dalece niejednoznaczną postać Johna Silvera. Opowieść zdaje się tak skonstruowana, by odgrywać dla widza proces nadawania w życiu protagonisty sensu. Filmowym mcguffinem i tym razem nie jest więc ani tytułowa planeta, ani znajdujące się na niej złoto. Rzeczy te okazują się tylko pretekstami stającymi na drodze w dążeniu Jima do odkrycia drzemiącej w nim siły. Tej nie pokazał mu ojciec, dlatego musiał po nią sięgnąć sam.

Co ciekawe, proces ten jest w filmie zobrazowany w sposób symboliczny. Na samym początku filmu da się zauważyć, że główny bohater przywdziewa czarny t-shirt. Dowodzi to tego, że powodem, dla którego w Planecie skarbów nie był potrzebny czarny charakter, jest to, że to Jim był nim sam dla siebie przez większość czasu, gdyż swą niewiarą potykał się o własne nogi. Ale już w trakcie trwania przygody koszulka bohatera zmienia się z koloru czarnego na jasnobrązowy. Ma to obrazować fakt, że w młodym dokonują się przemiany. Ich przełomowym akcentem jest moment, gdy Jim zdaje sobie sprawę z tego, jakimi intencjami kieruje się jego mentor i zarazem przyjaciel. Od teraz wie, że aby dopiąć swego, musi polegać tylko na sobie. Finał nie pozostawia złudzeń. Gdy Jim, a właściwie już James, pojawia się w domu matki ubrany w biel, można uznać za pewnik, że jego dusza w końcu odnalazła spokój.

Owszem, zgoda – wyłożenie głównego przesłania Planeta skarbów brzmi jak dziecinny komunał. Jest to jednak prostota, która po pierwsze ma uniwersalny charakter i niemal zawsze porusza ten sam, oczekiwany i bezpieczny rodzaj emocji. A po drugie, w tym konkretnym wypadku zostaje ukazana przy udziale niezwykle pomysłowej formy. Szczerze wielbię ten rodzaj adaptacji, która stając ostatecznie daleko od oryginału, końcowym rezultatem daje do zrozumienia, że przetwarzać też trzeba umieć, że to też jest sztuka. Sztuka, dodajmy, niełatwa.

W tym wypadku, choć żmudnie była przygotowywana (produkcja filmu rozciągała się przez lata), ostatecznie nie przez wszystkich została doceniona. Wbrew wcześniejszym sukcesom komercyjnym filmów Muskera i Clementsa, tworzonych dla Disneya (Mała Syrenka, Aladyn, Herkules) Planeta skarbów okazała się dość bolesną klapą – kosztowała 140 mln dolarów, a zdołała przynieść z kinowych kas jedynie ok. 100 mln.

Szkoda, wielka szkoda, że ta wizja nie spotkała się z jednoznaczną aprobatą. Drugiej takiej energicznej animacji, twórczo przerabiającej popularne mity, przy udziale najlepszych tradycji dwóch odmian SF – space opery i steampunku – trzeba bowiem szukać ze świecą.

korekta: Kornelia Farynowska

Jakub Piwoński

Jakub Piwoński

Kulturoznawca, pasjonat kultury popularnej, w szczególności filmów, seriali, gier komputerowych i komiksów. Lubi odlatywać w nieznane, fantastyczne rejony, za sprawą fascynacji science fiction. Zawodowo jednak częściej spogląda w przeszłość, dzięki pracy jako specjalista od promocji w muzeum, badający tajemnice początków kinematografii. Jego ulubiony film to "Matrix", bo łączy dwie dziedziny bliskie jego sercu – religię i sztuki walki.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA