Suicide Studio. Warner Brothers i DC a próby stworzenia uniwersum
Każdy, kto choć kilka razy w życiu udał się na pokazy najgorszych filmów świata, wie doskonale, że jedną z głównych cech wyświetlanych tam produkcji jest szeroko pojęta prowizoryczność – czasem brakuje jakiegoś ujęcia lub nawet całej sceny, montaż zawiera rażące błędy, aktorzy nie za bardzo wiedzą, co ze sobą zrobić.
Jeśli w jednej scenie bohater znika, by w następnej pojawić się ni stąd ni zowąd, nie dziwimy się za bardzo, bo doskonale wiemy, że film realizowali półamatorzy, którym producent dał mało czasu i jeszcze mniej pieniędzy. Jednak kiedy podobne błędy pojawiają się w filmie za 175 milionów dolarów, mamy prawo być szczerze zaskoczeni – wydawałoby się przecież, że wielkie studio zadba o to, by jego flagowy produkt nie był upstrzony widocznymi gołym okiem wadami.
Zaskakiwać może więc Legion samobójców, który zadebiutował w kinach dwa tygodnie temu, otwierając w siedzibie Warner Brothers i DC istną puszkę Pandory – krytycy nie zostawili na filmie suchej nitki, wytykając niespójności fabularne i szkolne błędy montażowe, a do mediów każdego dnia wyciekały nowe informacje o procesie produkcyjnym, który wyglądał ponoć jak jeden wielki huragan rozpętany przez miotających się włodarzy studia. Zanim omówimy problemy Legionu samobójców i ich prawdopodobne źródła, zerknijmy jednak w stronę Marvela, bo to właśnie sukces konkurencji leży w pewnym sensie u podstaw porażki DC.
Kino Superbohaterskiej Przygody
Podobnie jak lata osiemdziesiąte określane są zazwyczaj mianem epoki Kina Nowej Przygody, tak drugie dziesięciolecie XXI wieku będzie prawdopodobnie kiedyś opisywane jako dekada kina superbohaterskiego. Marvel nie jest być może na tym polu pionierem, ale to właśnie ta podlegająca Disneyowi firma wprowadziła w życie pomysł genialny z punktu widzenia biznesowego – by komiksy zamieniać nie w pojedyncze filmy czy nawet serie, ale całe uniwersum, w ramach którego rozwijane będą, zazębiające się w kluczowych punktach, historie wielu bohaterów.
Niezależnie od osobistych upodobań trudno nie docenić strategii i osiągnięć Marvela. Pod szyldem franczyzy powstało jak do tej pory trzynaście filmów, z których wszystkie – poza Incredible Hulkiem – osiągnęły sukces kasowy, a większość zebrała pozytywne oceny od widzów i dobre recenzje.
Pod batutą szefa studia, Kevina Feige’a, Marvel Cinematic Universe zamieniło się w najdroższy, najbardziej spektakularny serial w historii kina.
Szefostwo Marvela nie miało przy tym oporów, by do kręcenia kolejnych epizodów zatrudniać reżyserów, którzy wcześniej nie pracowali przy filmach z budżetem przewyższającym PKB niejednego państwa – Strażników galaktyki wyreżyserował wszak znany z niezależnego kina gatunkowego James Gunn, a ostatnie dwie części przygód Kapitana Ameryki są dziełem braci Russo, którzy tworzyli wcześniej głównie na potrzeby małego ekranu. Kevin Feige przyznał zresztą w wywiadzie, że „nie musisz mieć na koncie wielkiego filmu wypełnionego efektami specjalnymi, żeby zrobić dla nas wielki film wypełniony efektami specjalnymi. Musisz natomiast mieć na koncie coś wyjątkowo wspaniałego”. Trudno określić, na ile powierzanie kolejnych projektów nieopatrzonym, ale utalentowanym twórcom przyczyniło się do sukcesu Marvela, ale fakty są takie, że MCU jest w tej chwili chyba jedyną kinową franczyzą, która nie tylko przynosi kolosalne zyski i nie nadużywa zaufania widzów, ale też zbiera bardzo pozytywne recenzje u krytyków.
Biorąc pod uwagę sukces Marvela, tym bardziej zaskakuje, że pierwszy film z DC Extended Universe, Człowiek ze stali, wszedł do kin dopiero w 2013 roku – a więc pięć lat po sukcesie Iron Mana – bo rozpocząć własną serię z pięcioletnim opóźnieniem wobec konkurencji to trochę tak, jakby na randkę przyjść dwa tygodnie po terminie. Jeszcze bardziej problematyczny wydaje się jednak fakt, że kiedy włodarze Warnera i DC otworzyli wreszcie szafę z superbohaterskimi trykotami, zaczęli zachowywać się tak, jakby nie mieli pojęcia ani o robieniu filmów, ani o budowaniu marki.
Mroku i powagi już nie potrzebujemy
Pierwsze dwa filmy z uniwersum DC, Człowiek ze stali i Batman v Superman: Świt sprawiedliwości, zapowiadały jeszcze, że DC chce trzymać się stylistyki zaproponowanej przez Christophera Nolana w trylogii o Batmanie, a więc wizji zdecydowanie bardziej mrocznej, cięższej i poważniejszej niż to, co oferuje widzom Marvel. Ta decyzja, choć ryzykowna, miała jeden niezaprzeczalny plus – była konkretna i zapowiadała intrygujące spojrzenie na znanych superbohaterów. Problem w tym, że po premierze Świtu sprawiedliwości, który zebrał negatywne recenzje – a krytycy wytykali mu głównie brak humoru i przesadną pompatyczność – i sprzedał się znacznie gorzej niż jego bezpośredni konkurent (Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów), szefostwo Extended Universe wpadło w amok, którego efektem jest właśnie Legion samobójców.
Choć w momencie premiery nowego filmu z Batmanem i Supermanem zdjęcia do Legionu samobójców były już zakończone, negatywny odbiór Świtu sprawiedliwości spowodował, że zdecydowano, by produkcję o grupie straceńców utrzymać w lżejszym, bardziej marvelowskim tonie. Do takiego rozporządzenia zachęcił bossów Warnera i DC także sukces pierwszego zwiastuna Legionu samobójców, przygotowanego przez Trailer Park w takt muzyki zespołu Queen. Jak twierdzi Kim Masters z The Hollywood Reporter, producenci bali się, że jeśli gotowy produkt będzie mroczny i o wiele mniej zabawny od trailera, nie spodoba się widowni.
Jak rozwiązano więc ten problem? Reżyser, David Ayer, przygotowywał swoją wersję, podczas gdy grupa montażystów (składająca się między innymi z pracowników Trailer Park) pracowała nad swoją. Ayer postawił na powagę, a montażyści z Trailer Park – na humor. Oba filmy pokazano widowni testowej i podjęto decyzję najgorszą z możliwych – że należy złączyć je w jednego, wielkiego superbohaterskiego Frankensteina. Aby utrzymać jako taką spójność, potrzebne były oczywiście dokrętki, które kosztowały Warnera kolejne kilkadziesiąt milionów. I które robiono na szybko, bo datę premiery studio miało od dawna ustaloną. Nie bez znaczenia pozostaje bowiem, że studio określiło datę premiery i rozkręciło machinę marketingową jeszcze przed rozpoczęciem pracy nad scenariuszem, co przełożyło się na ogólny pośpiech. Jeśli wierzyć jednemu ze źródeł, do których dotarł The Hollywood Reporter, Ayer miał na napisanie scenariusza zaledwie sześć tygodni.
Efekty tej serii złych decyzji widać gołym okiem.
W jednej ze scen kluczowa dla fabuły postać rozbija się helikopterem. Kilka sekwencji później ten sam bohater jest już cały i zdrowy – bez słowa wyjaśnienia. W innej scenie jeden z bohaterów oddala się od grupy, by dwa ujęcia później, za sprawą magicznej montażowej sklejki, znaleźć się w kadrze wraz z pozostałymi członkami tytułowego legionu. Soundtrack to natomiast rezultat ślepego zapatrzenia w Strażników galaktyki – o ile u Marvela ścieżka dźwiękowa złożona z dawnych przebojów była umotywowana fabularnie i współgrała z charakterem filmu, o tyle do Legionu samobójców muzyczne hity powrzucano bez ładu i składu.
Warto w tym miejscu dodać, że różnego rodzaju produkcyjne i postprodukcyjne perturbacje zdarzają się przy bardzo wielu dzisiejszych blockbusterach, ale zwykle informacje o nich pozostają w kuluarach na długie lata. W przypadku Legionu samobójców wieści o problemach ujrzały światło dzienne tuż po premierze i zdominowały dyskusję wokół filmu, a to nie pomaga ani w promocji konkretnego kinowego produktu, ani w dalszym rozwijaniu franczyzy.
Uniwersum posklejane taśmą montażową
Wspomniany soundtrack to tylko czubek góry lodowej problemów filmu Davida Ayera (jeśli po ingerencjach studia nadal można uznawać Legion samobójców za dzieło Ayera), ale służy za dobry przykład tego, jak Warner i DC próbują budować swój świat – na szybko, bez pomyślunku, w efekcie desperackich prób dogonienia konkurencji. Przykłady braku kreatywności twórców z DC widać było już przecież w Świcie sprawiedliwości. Podczas gdy architekci Marvela sukcesywnie i systematycznie zapowiadali bohaterów kolejnych filmów, włodarze DC postanowili, że postacie, które pojawią się w Lidze sprawiedliwych, przedstawione zostaną widzowi za pomocą załącznika w mailu, którego Wonder Woman wysyła do Batmana. Brzmi to przecież jak żart z Deadpoola, a nie fragment narracji, która ma ponoć zostać rozłożona na dziesięć kolejnych blockbusterów.
Próba zainteresowania widowni nowymi bohaterami za pomocą sceny z mailem to chyba jak do tej pory najbardziej skrajny przykład niefrasobliwości DC, ale nie jest to przykład jedyny. Pierwszy akt Legionu samobójców, wprowadzający głównych bohaterów, też mógłby się przydać na zajęciach ze scenopisarstwa jako ilustracja nieumiejętnego budowania ekspozycji – oto grana przez Violę Davis Amanda Waller przynosi teczkę na spotkanie z oficjelami, a otwierane akta kolejnych zbirów wywołują serię retrospekcji, które mają za zadanie przedstawić widzowi tytułowych samobójców. Taka metoda jest skrajnie prostacka i mało angażująca, a scenariusz zapomina w dodatku o dwóch znanych z komiksów postaciach – Katanie i Slipknocie – którzy dołączają do grupy później i do końca filmu nie otrzymują choćby kawałka charakterystyki.
W związku z wszystkimi wymienionymi wyżej problemami Legion samobójców wygląda niekiedy jak film klasy B, na który ktoś z tylko sobie znanych powodów wyłożył astronomiczną sumę. I niełatwo mi zrozumieć, jak to się właściwie stało, że wszystkie te złe decyzje podjęte zostały gdzieś na najwyższych piętrach siedziby Warner Brothers, w jednym z największych studiów w Hollywood, którego pracownicy powinni doskonale wiedzieć, jak przygotowuje się – przynajmniej poprawne – wysokobudżetowe widowisko.
Można co prawda mieć nadzieję, że uniwersum DC rozwinie skrzydła wraz z przyszłoroczną premierą Ligi sprawiedliwych – wszak kamieniem milowym w historii kinowego Marvela także był film, który pozwalał znanym i lubianym bohaterom połączyć siły.
Potencjał kierowanej przez Batmana ekipy jest przecież ogromny i szkoda byłoby go zmarnować. Problem w tym, że pierwszy, zaprezentowany na Comic-Conie zwiastun sugeruje dalsze próby dogonienia Marvela, bez jakichkolwiek sensownych pomysłów na znalezienie własnej drogi. Pokazane na konwencie w San Diego trzy minuty to właściwie sklejka scen dialogowych, w trakcie których Ben Affleck rekrutuje przyszłych członków Ligii i „śmieszkuje” w taki sposób, jakby za wszelką cenę chciał naśladować wymiany zdań między bohaterami konkurencyjnego uniwersum.
Jeśli Warner i DC nie zmienią podejścia do budowania swojego świata, to mamy chyba kandydata na najbardziej niedopracowaną serię filmową w historii współczesnego kina wysokobudżetowego. A przecież nikt nie potrzebuje nieprzemyślanych filmów komiksowych, tak jak nikt nie potrzebowałby superbohatera, którego jedynymi supermocami byłyby nieogarnięcie, spóźnialstwo i brak stanowczości.
korekta: Kornelia Farynowska