STODOŁA. Kilofem w głowę – na wesoło
Jakoś tak się składa, że znam wiele osób, które uwielbiają Freddiego Kruegera, Jasona Voorheesa czy Michaela Myersa, ale chyba nikogo, kto by się ich naprawdę bał w dorosłym życiu. Może więc nie chodzi o to, by boogeyman (amerykański upiór) straszył, lecz o to, że po prostu lubimy patrzeć, jak mniej lub bardziej sprawnie “robi swoje”. W tym sensie Stodoła to niejako traktat o dobrej robocie…
Rok 1989. Grupa młodzieży płci mieszanej jedzie vanem przez obce rejony, szukając halloweenowej imprezy w miejscowości, w której doszło kiedyś do masakry. Mają przy sobie marihuanę, wokół pola kukurydzy. Możliwe, że źle skręcili. Na pewno niektórzy są seksualnie rozbudzeni. Nocują w polu. Piją, zaśmiewają się z makabrycznych historii przy ognisku i zaglądają do opuszczonej stodoły.
Zacznę od spojlerów, które zaskoczyć mogą tylko bardzo niedzielnego czytelnika działu. Będzie rzeź, poleje się młoda i stara krew, a niedziewice są bez szans. Bohaterów czeka starcie z trzema nader oryginalnymi monstrami: dyniogłowym, strachem na wróble i górnikiem z czołówką. Ekipa ta nie wygląda zwyczajnie, ale w noc Halloween może brylować nie tylko po ugorach, ale i w mieście. Przy czym nie są to jacyś psychopatyczni przebierańcy (jak Leatherface z Teksańskiej masakry… – popaprany, ale przynależny jednak do świata ziemskiego) czy grupa zdeformowanych rednecków niczym z Drogi bez powrotu. Ci okrutni kanibale są dosłownie z piekła rodem. Stąd to, co zdaje się jedynie ekscentryczną stylówką, jak np. wypełniona płomieniami głowa z dyni, stanowi niezbywalny, fizyczny aspekt ich jestestwa.
Nie czuję, jakbym zdradził zbyt wiele, bo ten film w mig daje nam odczuć, że nie “co”, ale “jak” się tu liczy, a w cenie jest radosny maksymalizm. Zobaczymy więc gigantyczny księżyc nad wędrującą “nieświętą trójcą” i prawdziwą orgię rozłupywanych czaszek czy wypływających oczu. Obraz Justina M. Seamana z 2015 roku bardzo chce przynależeć do świata wcześniejszych dekad. Stodoła to bardzo radosna laurka dla slasherów z barwnymi boogymenami, maczetami czy nożami pozyskującymi analogową krew biwakowiczów. Pojawią się tu wszelkie możliwe klisze, charakterystyczne dla tego typu kina, a celebrowane jak zamawianie martini w każdym Bondzie. Schematy skondensowane, ostentacyjne i gryzące w oczy jak kwas Obcego nie powodują jednak ziewania, a ożywienie. Jeśli za czasów walkmanów pokochałeś tych dziwnych milczących kolesi, wiedzących, jak podejść do młodzieży, żeby ją otworzyć – ten seans jest dla ciebie.
Film zrobiono za niewielkie pieniądze, ale z wielkim wyczuciem i zaangażowaniem. Reżyser użył ziarnistej taśmy, udającej zanieczyszczoną i podrapaną. Całość udźwiękowiono tak, że w film “pstryka”. Te celowe zabiegi przywodzą na myśl kino typu grindhouse, ale jeszcze silniej zaznaczono “ejtisowość” obrazu. Młodzież wygląda tu, jakby wycięto ją maczetą z któregoś Piątku, trzynastego i przeklejono do Stodoły.
Ścieżka dźwiękowa pogłębia nasze poczucie obcowania z tworem retro. Z jednej strony mamy elektronikę, która – a jakże – świdruje muzyczną twórczość Carpentera jak kilof głowę dzieciaka w prologu. Z drugiej strony reżyser upchał tu mnóstwo przaśnego, rakietowo szybkiego rocka, który nie ma chyba zastosowania innego niż jako tło dla takich produkcji.
Młodzi aktorzy grają topornie, ale – o dziwo – trzymamy za nich kciuki. Może to kwestia faktu, że chłopcy nie udają Roberta De Niro, a panie Meryl Streep, ale każdy zdaje się zwyczajnie pasować do roli nastolatków zepchniętych na krawędź piekła. W epizodzie pojawia się Ari Lehman, mający na koncie kreację Jasona Voorheesa w pierwszym Piątku, trzynastego, i weteranka horrorów Linnea Quigley (Cicha noc, śmierci noc, Powrót żywych trupów).
Poza tym w filmie wystąpiły sierpy, kilofy, noże, kosiarki do trawy. Co za tym idzie, błyśnie gore. Naprawdę dużo dynamicznie przedstawionego gore. Ręka, noga, mózg na ścianie, ale w wersji light, bardzo umownej. Bo cokolwiek zobaczycie na ekranie, reżyser pewnie zrobił to z galaretki, sody oczyszczonej i jeszcze paru produktów z marketu pod domem. Nawet zrywanie skóry z twarzy jest w Stodole jakieś pocieszne i apetyczne. Błysną piersi – na bardzo ostentacyjnym ujęciu. Trafi się też obowiązkowe “heroiczne przebudzenie” w protagonistach, którzy – wściekli na zło i ze świeżo wykwitłym twardzielstwem na twarzy – efektownie się uzbroją i ruszą siec kanibali.
Całość jest ze smakiem i dynamicznie zmontowana. Ma żywe tempo i tak rozkłada wszelkie atrakcje, że atmosfera dobrej zabawy nie siada ani na chwilę. Stodoła nie zawiera za to ani grama napięcia. Brak tego ostatniego tłumaczyć może przenikająca całość – na poziomie dźwięków, napisów, poszczególnych kadrów, a nawet trailera – atmosfera beki. Dostaliśmy naprawdę niskobudżetowe kino o naprawdę wysokim potencjale rozrywkowym. Tytuł oferuje kłęby groteski, stylizacji i tryska w nas juchą, aż miło. Całość plasuje się więc stosunkowo daleko od Stranger Things czy Lata 84, za to przesiąknięta jest entuzjazmem Sama Raimiego czy Petera Jacksona z ich młodzieńczych lat.
Trailer sugeruje, że film już wkrótce na kasetach. To nieprawda, ale jaka piękna nieprawda.